Wprowadzenie w życie zapisów tzw. ustawy śmieciowej, która zacznie obowiązywać już za miesiąc, okazuje się w praktyce niewykonalne, a jeśli jej zapisy nawet gdzieniegdzie uda się wdrożyć, to może się tak stać z naruszeniem lub obejściem innych przepisów i przy protestach mieszkańców. O tym, że naszą gospodarkę odpadami trzeba dostosować do przepisów unijnych, wiadomo było od momentu podpisania przez Polskę traktatu akcesyjnego w 2003 r. Ale śmieci to nie jest atrakcyjny temat dla polityków, więc szybko o tym zapomnieli. Odpowiednia ustawa została uchwalona dopiero wtedy, gdy realna stała się  groźba  naliczania nam kar za niedostosowanie się do unijnych dyrektyw. Tyle że całą odpowiedzialność za wdrożenie systemu przerzucono na samorządy.

Dotychczas każdy samorząd realizował własną politykę gospodarowania śmieciami. Niektóre zainwestowały sporo pieniędzy w rozwój swoich  firm komunalnych i można było przewidzieć, że poczują się zobowiązane do zapewnienia im zleceń. Ale preferowanie „swoich" firm kosztem podmiotów prywatnych poprzez stosowanie sztuczek w przetargach to nie jest droga do stworzenia systemu, który jednocześnie byłby efektywny i nie obciążał mieszkańców nadmiernymi opłatami. Tam, gdzie łamane są zasady konkurencji, ceny na pewno nie spadną. A to ich wysokość budzi obecnie największe protesty.

Sposób, który wymyśliła Warszawa, budzi wątpliwości nie tylko z powodu preferowania komunalnej spółki w przetargu, ale też z powodu zlekceważenia samej idei przyświecającej twórcom śmieciowego prawa. Przypomnijmy, że najważniejsza jest tu ekologia, położenie nacisku na przetwarzanie odpadów. Tymczasem punktacja w stołecznym przetargu faworyzuje zwykłe składowanie. Ciekawe, jak teraz stołeczni politycy i urzędnicy będą tłumaczyć mieszkańcom konieczność domowej segregacji i płacenia wyższych stawek za wywóz śmieci? I czy takie podejście do problemu będzie budować wśród mieszkańców ekologiczną świadomość?