Ewa Siedlecka oburza się w „Gazecie Wyborczej" na nich za to, że chociażby stawiają opór wszelkim projektom ustawy o związkach partnerskich. Pisze: „Każdy ma prawo do głoszenia poglądów. Ale głoszenia nie w sposób wykluczający czy obraźliwy. Zaś politycy partii rządzącej ponoszą za swoje poglądy odpowiedzialność większą niż opozycja, bo meblują z ich pomocą nasze życie. Także przez blokowanie rozwiązywania ważnych społecznie problemów i promowanie niechęci wobec niektórych obywateli". Publicystka sugeruje, że Gowin i Godson „wykluczają" czy „obrażają" 800 tys. osób żyjących w Polsce (według spisu GUS z 2011 roku) w nieformalnych związkach, bo nie chcą żadnych prawnych regulacji w tej sprawie.

O ile mi wiadomo, ci sami politycy – ale chyba nie tylko oni – są przeciwni instytucjonalizacji związków poligamicznych (argument ten swego czasu wysunął Roman Giertych). A przecież z pewnością w Polsce żyje sporo osób, które na takie rozwiązanie czeka. Jakoś o prawo tych osób do szczęścia „Wyborcza" na razie się nie upomina. Tymczasem ich niezrealizowane potrzeby też są „społecznie ważnymi problemami". Czyżby wobec tych obywateli mielibyśmy do czynienia ze strony „GW" z „promowaniem niechęci"? Czy to nie jest dyskryminacja?

Pójdźmy dalej. Co z osobami, które korzystają z pornografii? Dlaczego państwo nie wprowadzi gwarantowanego z publicznych pieniędzy darmowego, nieograniczonego dostępu do niej?

Owszem, gdyby GUS pytał podczas spisu Polaków o to, czy żyją w związkach poligamicznych i czy korzystają z pornografii, to prawdopodobnie odpowiedzi nie oddawałyby rzeczywistości, bo Polacy wciąż nie są dostatecznie zreedukowani, żeby przyznawać się do prowadzenia stylu życia, który nie jest społecznie aprobowany. To ciemnogrodzianie ulegający w wielu kwestiach zażenowaniu. Ale od czego są lewicowo-liberalne media, które niosą społeczeństwu kaganek oświaty? Wystarczy dobrze przeprowadzona kampania reedukacyjna i kolejne tabu będzie przełamane. Ku chwale postępu.