Bardzo słusznie więc Tomasz Rowiński na łamach „Rz" zwrócił uwagę na fakt, że Venner – związany z kręgami neopogańskiej Nouvelle Droite (Nowej Prawicy) – odcinał się od chrześcijaństwa, a miejsce, w którym targnął się na życie, uważał nie za swoją świątynię, lecz za dzieło „geniuszu przodków". Rowiński nie kryje uznania dla „starego Rzymianina", bo Venner zdobył się na desperacki akt w obronie klasycznego kanonu wartości moralnych, jaki ukształtował cywilizację europejską. Oczywiście to uznanie nie jest równoznaczne z pochwałą samobójstwa.
A jednak mamy tu daleko posuniętą wyrozumiałość dla osób znajdujących się na „metafizycznych manowcach". Wbrew temu, co sugeruje Rowiński, problemem we Francji nie jest to, że Kościół zbyt późno się przebudził, lecz fakt obrażania się na rzeczywistość przez takich ludzi jak Vennere. To stały kłopot – nie tylko zresztą nad Sekwaną – tych konserwatystów, którzy Kościół traktują wyłącznie instrumentalnie – jako instytucję wychowawczą i strażnika ładu moralnego – a nadzieję pokładają nie w Bogu, lecz w swoich politycznych wizjach.
Ale wizje te napotykają opór materii, co może prowadzić do tragicznego finału, jak to się niedawno stało w Paryżu. Dla chrześcijanina zaś wyzwaniem jest nie tracić wiary gdziekolwiek się on znajdzie. A już zwłaszcza jeśli się znajdzie w Sodomie i Gomorze.