A całkiem niedawno było tak. Gdy ktoś docierał po kilku latach do znanego mu miasta, ze zdziwieniem stwierdzał, że właściwie nic się tam nie zmieniło. W tym samym miejscu była i fabryka żyletek, i piekarnia, z identycznymi chlebami, bułkami i ciastkami. Obok ten sam handlarz sprzedawał samochody tych samych marek, a w kiosku znajome małżeństwo oferowało te same gazety, papierosy i kupony loterii. A jeżeli nawet miejsca się zmieniły, to wnuk używał tych samych produktów, co dziadek.
Te same tytuły, te same marki, te same nazwy. Ułożony świat, w którym ma się zaufanie do artykułów produkowanych przez „nasze" firmy istniejące od dziesiątek, a czasem i setek lat.
Ten świat zanika. Zachodni Europejczycy przekonują się o tym coraz boleśniej, a niektórzy się buntują. Ich huty, wielu pokoleniom kojarzące się z sukcesem, dobrobytem, jakością, są zamykane. Inne zakłady, symbole narodowe i regionalne, przechodzą w ręce koncernów z drugiego końca świata. Lub firm, które są bardziej międzynarodowe niż ONZ. Inne przenoszą się tam, gdzie robotnicy są tańsi i mniej kapryśni. Stają się coraz mniej „nasze".
Są kraje, w których przetrwają nieliczne marki i to niekoniecznie w rękach tych samych właścicielskich rodzin. Zwłaszcza tam, gdzie postawiono na usługi, a zaniedbano przemysł.
Opisujemy dziś upadek francuskiego symbolu, kilkusetletniej huty Florance z Lotaryngii. Nie uratował jej nawet prezydent Hollande, nie starczyło na nią pieniędzy w kraju znanym z państwowego interwencjonizmu.