Część z nich ubiega się o stanowiska wójtów, burmistrzów, prezydentów. Część walczy o mandaty radnych. Większość tłumaczy, że samorząd daje im większe pole do popisu. Mogą w nim aktywnie działać na rzecz lokalnych społeczności.

Nie ma podstaw do tego, by im nie wierzyć. Być może faktycznie w samorządzie poradzą sobie lepiej. Dziś głos większości tych, którzy chcą porzucić Sejm w tłumie 460 osób zasiadających w ławach na Wiejskiej, nie przebija się, ich wystąpień nie pokazują największe stacje telewizyjne. A głosując pod dyktando partyjnych liderów, w istocie nie mają realnego wpływu na kształt prawa.

Jednocześnie trudno nie zauważyć, że ucieczka z parlamentu jest próbą walki o przetrwanie. O pozostanie w polityce choćby na poziomie samorządu, z którego za kilka lat łatwiej będzie znów wskoczyć do sejmowych ław.

Może zaskakiwać, że największą grupę planujących ucieczkę stanowią posłowie Platformy Obywatelskiej, która wciąż przoduje w sondażach i ma realne szanse na zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach. Czyżby owi parlamentarzyści nie wierzyli w urok premier Ewy Kopacz i to, że poprowadzi ona partię do zwycięstwa? O wiele łatwiej zrozumieć posłów partii Janusza Palikota, których po wyborach w 2015 roku w Sejmie raczej nie będzie. Dla nich kolejne cztery lata spędzone w samorządzie byłyby przedłużeniem politycznego bytu.

Niemniej próba ucieczki z Sejmu na rok przed wyborami to nic innego jak zdrada. Może to mocne słowo, ale niestety tak jest. Posłowie, o których tu mowa, zdradzają przede wszystkim wyborców, którzy w 2011 roku postawili krzyżyk przy ich nazwisku, licząc na to, że będą ich godnie w parlamencie reprezentowali (ucieczkę Donalda Tuska w tym wypadku można usprawiedliwić – jego europejski awans może się Polsce opłacać). To także, niestety, kolejny dowód na to, że w polskiej polityce liczy się tak naprawdę jedynie własny interes.