Ewoluować może natomiast ocena wojen jugosłowiańskich. Pojawiła się bowiem szansa, że Serbowie nie będą żyli dalej w przeświadczeniu, że świat zachodni uważa ich za jedynych sprawców.
Taka ocena jest niewłaściwa, bo inne narody dawnej Jugosławii nie były bez winy (ich pojedynczy przedstawiciele zostali zresztą postawieni przed wymiarem sprawiedliwości, jak chorwacki generał Ante Gotovina). Niedobrze wróży to też przyszłości Bałkanów Zachodnich. Największy kraj w regionie, Serbia, jest bowiem chwiejny politycznie, raz prozachodni, raz promoskiewski, i podatny na radykalizację – bo trawi go poczucie niesprawiedliwie przypisywanej winy za całe wojenne zło.
Szansa pojawiła się nieoczekiwanie dzięki decyzji Albańczyków z Kosowa, którzy występowali dotychczas w roli ofiar. Parlament w Prisztinie zgodził się na postawienie przed międzynarodowym trybunałem zbrodniarzy wojennych z Wyzwoleńczej Armii Kosowa (UCK).
Nie byłoby tej zgody, gdyby nie naciski Ameryki i wpływowych państw UE, które próbują nadrobić błędy wynikające z przyśpieszonego uznania niepodległości Kosowa siedem lat temu. Doprowadziło ono do pogorszenia się stosunków między niektórymi krajami powstałymi na gruzach Jugosławii. Dostarczyło też argumentów Rosji do uznawania niepodległości regionów leżących w granicach Gruzji (Osetia Południowa i Abchazja), a potem i Ukrainy (Krym).
Na dodatek obudziło niebezpieczną ideę Wielkiej Albanii. Kilka miesięcy temu szef rządu w Tiranie stwierdził, że połączenie dwóch państw albańskich, Albanii i Kosowa, jest nieuniknione. To musi niepokoić nie tylko Serbię, która nie pogodziła się z utratą Kosowa, ale i inne kraje z liczną mniejszością albańską (Macedonia, Grecja, Czarnogóra).