Militarna interwencja Turcji w północnej Syrii trwa ledwie kilka dni, ale zachodnia opinia publiczna przeżywa szok za szokiem. Najpierw dlatego, że na operację pozwolił Turkom Donald Trump, porzucając, czyli zdradzając, dotychczasowych sojuszników – syryjskich Kurdów.
Stali się oni celem tureckiego ataku pod hasłem – to drugi szok – walki z terroryzmem, choć jeszcze niedawno to ich utożsamialiśmy z największym poświęceniem w walce z najgroźniejszą terrorystyczną organizacją świata zwaną Państwem Islamskim.
Potem, szok totalny, spuszczony z łańcucha oddział protureckiej milicji zamordował w bestialski sposób kurdyjską polityk. Szok powinien być jeszcze większy, bo ta proturecka milicja należy do tych ugrupowań, które w mediach zachodnich są określane łagodnym mianem zbrojnej opozycji syryjskiej. Czyli wcześniej byli to dla nas dobrzy ludzie walczący z dyktaturą Baszara Asada.
I wreszcie syryjscy Kurdowie w desperacji zwrócili się o ratunek do Asada właśnie. Doszło do tego, że największy zbrodniarz współczesności ma bronić „naszych Kurdów" przed wojskami Turcji, należącej jak my do NATO. I bardzo dla sojuszu ważnej. Jest ona jednak tak zdeterminowana, by nie dopuścić do powstania jakiejkolwiek formy kurdyjskiej państwowości u swoich granic, że tworzy po ich drugiej stronie strefę buforową. Narodom pamiętającym utratę suwerenności musi się to kojarzyć jak najgorzej.
Na dodatek ten pakt Kurdów z Asadem nie byłby możliwy bez pomocy Rosji, karanej przez Zachód sankcjami za militarną agresję na inny kraj.