Utopia bajecznie kolorowa

Zaraz po ostatecznym rozprawieniu się z syjonistami, jesienią 1969 r. partia zabrała się do hipisów

Publikacja: 30.12.2007 16:27

Józef Pyrz, "Prorok"

Józef Pyrz, "Prorok"

Foto: Archiwum

Oprócz dywizji pancernych i zmechanizowanych LWP u schyłku lata pamiętnego roku 1968 ciągnęły na południe, ku granicy z Czechosłowacją, także gromady młodych ludzi w koszulach w psychodeliczne kwiaty. Przywódca polskich hipisów „Prorok” i jego najbliżsi uczniowie zabrali się na zlot w Dusznikach-Zdroju wojskową ciężarówką.

Zrządzeniem losu zlot miał się rozpocząć w dniu, w którym wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji, by zdławić praską wiosnę. Od rana nad Dusznikami huczały ciężkie wojskowe transportowce, a na przygranicznych drogach dudniły czołgi. I oto, w tej właśnie chwili, wśród spanikowanych kuracjuszy pojawił się w parku zdrojowym „Prorok” – w białej narzutce na głowie i z naręczem kwiatów w ręku – by głosić wszem i wobec: „make love, not war”. To hasło, znane wcześniej głównie z zagranicznych gazet, musiało w tych okolicznościach zabrzmieć jak wyzwanie. Dwie godziny po rozpoczęciu zlotu do Dusznik ściągnęły posiłki milicji. Wszystkich hipisów, którym udało się tu dotrzeć, około 60, zatrzymano i poddano w zaimprowizowanej siedzibie SB w schronisku Pod Muflonem wielogodzinnym przesłuchaniom. Marzenie o połączeniu człowieka z człowiekiem drogą miłości nie mogło się w PRL ziścić. Od zlotu w Dusznikach było już całkowicie jasne, że hipisi to element obcy i wrogi socjalistycznemu państwu, który należy konsekwentnie zwalczać.

Sami hipisi takiego aż obrotu sprawy raczej się nie spodziewali. Jak wyjaśniał wiele lat później dawny uczestnik ruchu Jacek Jakubowski i przedstawiciel jego intelektualnego nurtu: „w moim przekonaniu po prostu olewaliśmy wszystko, nie tylko władzę, ale także społeczeństwo i Kościół”. Społeczeństwo, podobnie jak władza, nie pozostawało zresztą dłużne.

– Ludzie w autobusach pokazywali nas palcami. Ale my chcieliśmy prowokować. To było skierowane przeciw zakłamaniu, szarzyźnie oraz płaszczom ortalionowym i beretom z antenką – wyjaśnia Jarek, jeden z weteranów hipisowskich komun, który po transformacji ustrojowej został menedżerem w wielkiej zagranicznej firmie.

Sam wygląd i stroje hipisów – zwykle szyte i łatane własnymi siłami – jaskrawo odbijały od rzeczywistości gomułkowskiej Polski. Jeden z założycieli ruchu Marek Zwoliński, „Psycholog”, chodził wtedy we własnoręcznie uszytych spodniach z rypsu w fioletowe i żółte kwiaty i wyznawał pogląd, że męski strój powinien mieć cechy bardziej kobiece: „w rozumieniu Rabindranatha Tagore, a nie tym innym”. Hipisi – z długimi włosami, z naszyjnikami, paciorkami, bransoletkami, a później słynną pacyfą – wyglądali w peerelowskim tłumie jak egzotyczne ptaki. Zwłaszcza że nikt nie wiedział, kim są i o co im chodzi. Dla potrzeb funkcjonariuszy MO sformułowano roboczą definicję: hipis to osobnik, który dziwnie wygląda i nie chce pracować.

Zresztą i sami hipisi nie zawsze byli pewni swej tożsamości i swych idei, a oprócz intelektualistów zdarzali się wśród nich również autentyczni analfabeci. Ale łączyła ich, w każdym razie w początkach ruchu, wiara w możliwość zbawienia doczesnego świata. Zdaniem Zwolińskiego „była to paląca potrzeba określenia, jaka ma być przyszłość ludzkości. Nie chodziło o nas, tylko o lepsze jutro świata. Stanowiliśmy ruch odwołujący się do ideologii hipisów amerykańskich, starożytnej filozofii hinduskiej, Pisma Świętego, taoizmu, osiągnięć antropologii kulturowej, młodego Marksa”. Ale inny z dawnych hipisów przyznaje: „Tak naprawdę to głównie się włóczyliśmy, co dawało poczucie wyzwolenia od otaczającej nas tandety i propagandy. I marzyliśmy o San Francisco”.

To właśnie w San Francisco podczas festiwalu o nazwie Pierwsze Światowe Połączenie Człowieka (The World’s First Human Be-in) w dzielnicy Haight-Ashbury narodził się 14 stycznia 1967 r. ruch hipisów. Owego dnia były naukowiec z Harvardu Timothy Leary ogłosił ostateczny zmierzch starych amerykańskich bogów, pieniądza i pracy, i początek nowej epoki miłości i wolności, nowej religii opartej na buddyzmie zen i „nowym sakramencie”, czyli LSD. Idee te były twórczą kontynuacją obrazoburczych koncepcji poprzedniego jeszcze pokolenia, beatników, zwłaszcza Allena Ginsberga i Michaela McClure. Do Polski dotarły dzięki przedrukom z prasy zagranicznej zamieszczanym w owym czasie przez tygodnik „Forum”. Przejawy rewolty młodzieży godzącej w fundamenty kapitalizmu odnotowywano w Polsce z wielką uwagą. Nie przypuszczano pewnie, że już po paru miesiącach zapuka ona i do bram PRL – na początek pod niepozorną postacią „Proroka”.

„Prorok”, pierwszy i najwybitniejszy z polskich ojców założycieli ruchu hipisów – pochodzący z podkrakowskiej wsi Józef Pyrz, malarz i rzeźbiarz po zakopiańskiej szkole Kenara, student ATK – rozpoczął nauczanie już latem 1967 r. w Mielnie. Niski, chudy, silnie utykający w ortopedycznym bucie wyróżniał się pałającym wzrokiem i zniewalającym sposobem mówienia. Rozwijając myśli sygnalizowane w tygodniku „Forum”, szybko zdobywał wyznawców.

– Studiowałem historię filozofii, ale nie chciałem tylko „wiedzieć”. Chciałem przeżyć te wartości, o których mówili Sokrates, Arystoteles, Platon. Zrealizować połączenie człowieka z człowiekiem drogą, która była mi najbliższa, drogą miłości. Sypiałem nad brzegiem Wisły na Bielanach, w ciągu dnia chodziłem pod empik na rogu Alej i Nowego Światu do młodych chłopaków i dziewczyn, którzy siedzieli tam z „długimi pięknymi włosami”, jak mówi Ginsberg. Któregoś dnia zapytałem, czy nie chcieliby, abyśmy żyli razem. Zamieszkaliśmy razem we wspólnej izbie w suterenie, wśród działek, tam gdzie dzisiaj jest gmach telewizji – wspominał.

Izbę tę, znaną jako Kurnik, uważa się za pierwszą hipisowską komunę w Polsce. Potem słynne były komuny m.in. w Podkowie Leśnej, a zwłaszcza w Ożarowie, której mieszkańcy z „Prorokiem” na czele najbardziej chyba przyczynili się do rozwoju hipisowskiej wizji świata. Idee te najpełniej zrealizowano z kolei w istniejącej przez długi czas komunie w wynajętej okazyjnie willi przy ul. Cyganeczki w Warszawie. Stała się ona swego rodzaju wzorcem. Jej mieszkańcy pracowali – „Psycholog” roznosił np. mleko – ale większość zarobków szła do wspólnej kasy. Przyjęto zasadę: jak najmniej zasad. Lokatorzy i goście sypiali na dwóch ogromnych własnoręcznie uszytych materacach. Do szafy w korytarzu każdy wrzucał ubranie, w którym przyszedł z miasta, i wyjmował to, co mu się podobało. Życie obracało się wokół muzyki. Grano, jak kto umiał, „muzykę intuicyjną” i słuchano płyt, które od czasu do czasu docierały z Zachodu. To w komunach – jak twierdzi Ryszard Terlecki, najbardziej znany w swoim czasie hipis krakowski – zaczął powstawać metajęzyk łączący muzykę z treścią tekstów, którym potem posługiwały się kolejne pokolenia młodzieży.

Hipisów obwinia się o sprowadzenie, a w każdym razie zapoczątkowanie, plagi narkomanii w Polsce. I nie sposób zaprzeczyć, jak przyznaje dziś wielu z nich, że to oni pierwsi otworzyli te drzwi. W okresie, gdy powstawały pierwsze wspólnoty hipisowskie, pomimo że ideologia zalecała poszerzanie w ten sposób świadomości, narkotyki nie odgrywały jednak większej roli. Zresztą były w kraju niemal niedostępne. Próbowano je zastępować wąchaniem trujących płynów, takich jak osławiony preparat do czyszczenia ubrań tri. Dopiero później dzięki zachodnim hipisom zaczęły docierać do polskich komun haszysz, marihuana i LSD. Prawdziwy dramat zaczął się w 1972 r., gdy wynaleziono domowy sposób produkcji wywaru z maku, czyli śmiercionośnego kompotu. W następnych latach hipisi kojarzyli się już głównie z narkotykami. Wielu z nich zapłaciło za to życiem, a sam ruch znalazł się na manowcach i – jako ideologia obiecująca ulepszenie świata – przestał właściwie istnieć.

Na razie jednak ta mroczna chmura była jeszcze daleko za horyzontem zdarzeń. W 1967 r. hipisów można było doliczyć się w całym kraju nie więcej niż 20 – 30. Rok później, wraz z wiosennym słońcem na ulicach miast – w Warszawie przy murach Starego Miasta i na skwerze koło pomnika Prusa na Krakowskim Przedmieściu, w Krakowie na Rynku – pojawiły się setki wyznawców nowej wiary. Wielu z nich przyłączyło się do ruchu tylko na wakacje. Sporo było hipisów niedzielnych, jeszcze więcej takich, którzy po prostu naśladowali ich strojem – bo już nie zawsze zachowaniem i postawą wobec bliźnich. Pojawiły się zatem wśród ideowych uczestników ruchu propozycje, by wprowadzić legitymacje. Zwłaszcza że wielu młodych buntujących się przeciw szkole i codzienności dopytywało się o możliwość „zapisania się” do hipisów. Ostatecznie pomysł legitymacji hipisa upadł. – Poznawaliśmy się więc po spojrzeniu. Nasi ludzie inaczej patrzyli – twierdzi „Psycholog” – ciepło, życzliwie, bardzo spokojnie.

W lecie 1968 r. gromady hipisów wyruszyły na letnie wędrówki, by szerzyć swe nauki i przyglądać się światu. W końcu czerwca „Prorok” i jego wyznawcy dotarli w okolice Łęczycy, gdzie w zamian za chleb i mleko pracowali przy zbiorze czereśni w spółdzielni produkcyjnej. W szkole w pobliżu Piątku „Prorok” oznajmił od progu, że są pierwszą oficjalną komuną hipisów w PRL. Wzruszony dyrektor ofiarował im nocleg i pozował wraz z ciałem pedagogicznym do pamiątkowego zdjęcia. Stamtąd pociągnęli autostopem do Torunia, gdzie na murach Starówki odbyło się spotkanie dyskusyjne z miejscową prasą i dalej, na zlot do Mielna. Znad morza komuna ruszyła do Dusznik-Zdroju, by stanąć twarzą twarz z potęgą systemu.

Lato owego roku było piękne i słoneczne, ale i w świecie, i w kraju panowała duszna, napięta atmosfera. ZSRR i bratnie kraje szykowały się do rozprawy z praską wiosną. W Polsce trwały represje wobec uczestników marcowych manifestacji studenckich i nasilała się kampania antysemicka. Odwracało to nieco uwagę władz od hipisów, dając ruchowi czas na rozwinięcie skrzydeł. Wcześniej, obserwując rozwój wypadków na Zachodzie, rozważano nawet, jak się zdaje, zaliczenie ich do młodzieży postępowej, którą można by się posłużyć w walce z kapitalizmem i jego ideologiami. „Prorokowi” i jego ludziom udzielono np. na jakiś czas schronienia w klubie ZMS na warszawskiej Starówce. Ale rachuby te szybko porzucono. Ruch, którego źródłem był głód wartości skierowany przeciw strukturom rzeczywistości społecznej, na Zachodzie sprzeciwiał się kultowi pieniądza i konsumpcji. W PRL – uderzał przede wszystkim w hipokryzję systemu. Dlatego zaraz po ostatecznym rozprawieniu się z syjonistami, jesienią 1969 r. partia zabrała się do hipisów. W gazetach przedstawiano ich jako wyrzutków i leniów, margines społeczny obcy i wrogi młodzieży robotniczo-chłopskiej. Opisywano orgie, narkotyki i poniżający człowieka wolny seks, który zresztą, jak przyznają z pewnym żalem dawni hipisi, był nawet w komunach tylko teorią.

W sprawę wkroczyła wkrótce SB, która utworzyła specjalne, hipisowskie komórki przy komendach milicji. Znanych hipisów zatrzymywano regularnie na ulicach, dworcach, w komunach. Zdarzały się też aresztowania na dłużej, pod różnymi pretekstami. Wielu hipisów uwięziono za uchylanie się od służby wojskowej. „Prorok” zaliczył dwie paromiesięczne odsiadki. Na hipisów napuszczano też chuliganów, tzw. git-ludzi. Akcje przeciw nim usprawiedliwiała w oczach opinii publicznej plaga narkomanii. Nikt ich praktycznie nie bronił.

Dopiero znacznie później, w nowych już warunkach, zaczęto dostrzegać zasługi hipisów dla budowy społeczeństwa bardziej otwartego i tolerancyjnego, w którym ceni się wrażliwość i dba o środowisko naturalne. Ale jednocześnie była to, np. zdaniem Terleckiego, zła utopia, która pociągnęła za sobą ludzkie nieszczęścia: „Mimo to uważam, że tamte lata mnie wzbogaciły. Znalazłem się w wirze nihilistycznej rewolucji i wydobyłem się z niego. Umocniło to we mnie fundament podstawowych wartości”.

Inny z dawnych hipisów owego nihilizmu jednak nie dostrzega: „Żyliśmy ekstatycznie, w przekonaniu, że ludzie są z natury dobrzy. Każdy dzień był przygodą. Nie żałuję niczego”.

Ruch, którego źródłem był głód wartości, na Zachodzie sprzeciwiał się kultowi pieniądza i konsumpcji. W PRL uderzał przede wszystkim w hipokryzję systemu

SB utworzyła specjalne, hipisowskie komórki przy komendach milicji. Znanych hipisów zatrzymywano regularnie na ulicach, w komunach. Zdarzały się też aresztowania na dłużej, pod różnymi pretekstami

Oprócz dywizji pancernych i zmechanizowanych LWP u schyłku lata pamiętnego roku 1968 ciągnęły na południe, ku granicy z Czechosłowacją, także gromady młodych ludzi w koszulach w psychodeliczne kwiaty. Przywódca polskich hipisów „Prorok” i jego najbliżsi uczniowie zabrali się na zlot w Dusznikach-Zdroju wojskową ciężarówką.

Zrządzeniem losu zlot miał się rozpocząć w dniu, w którym wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji, by zdławić praską wiosnę. Od rana nad Dusznikami huczały ciężkie wojskowe transportowce, a na przygranicznych drogach dudniły czołgi. I oto, w tej właśnie chwili, wśród spanikowanych kuracjuszy pojawił się w parku zdrojowym „Prorok” – w białej narzutce na głowie i z naręczem kwiatów w ręku – by głosić wszem i wobec: „make love, not war”. To hasło, znane wcześniej głównie z zagranicznych gazet, musiało w tych okolicznościach zabrzmieć jak wyzwanie. Dwie godziny po rozpoczęciu zlotu do Dusznik ściągnęły posiłki milicji. Wszystkich hipisów, którym udało się tu dotrzeć, około 60, zatrzymano i poddano w zaimprowizowanej siedzibie SB w schronisku Pod Muflonem wielogodzinnym przesłuchaniom. Marzenie o połączeniu człowieka z człowiekiem drogą miłości nie mogło się w PRL ziścić. Od zlotu w Dusznikach było już całkowicie jasne, że hipisi to element obcy i wrogi socjalistycznemu państwu, który należy konsekwentnie zwalczać.

Pozostało 88% artykułu
Historia
Oskarżony prokurator stanu wojennego
Historia
Klub Polaczków. Schalke 04 ma 120 lat
Historia
Kiedy Bułgaria wyjaśni, co się stało na pokładzie samolotu w 1978 r.
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater