Frankfurt, Kuala Lumpur, Madryt, Nowy Jork, Wiedeń, Tokio – to tylko przykłady giełd, na których inwestorzy mogą zawierać transakcje za pośrednictwem krajowych domów maklerskich. Lista ta jest zdecydowanie dłuższa i nie ogranicza się tylko do największych rynków. Oferty przygotowywane przez domy maklerskie są bowiem bardziej zróżnicowane.
Jak się jednak okazuje, jest to za mało, by inwestorzy masowo zaczęli obracać akcjami na innych rynkach. Klientów nie jest w stanie skusić nawet lepsze zachowanie zagranicznych indeksów w stosunku do rodzimych wskaźników, możliwość zainwestowania w najbardziej rozpoznawalne światowe marki (np. Apple, Microsoft) czy też większa płynność niż w Warszawie. Dlaczego tak się dzieje? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Wysokie koszty
Teoretycznie rozpoczęcie przygody z rynkami zagranicznymi jest takie proste. Aby aktywować rachunek, który pozwoli nam inwestować np. w Japonii, Niemczech czy też Stanach Zjednoczonych, zazwyczaj należy wypełnić specjalny formularz. Powinien on znajdować się na stronie internetowej naszego brokera. Wypełniony dokument należy przesłać do domu maklerskiego (niektóre instytucje wymagają dodatkowych załączników, np. kserokopii dowodu osobistego) i pozostaje nam czekać na aktywację usługi. Kiedy i ten etap mamy za sobą, pozostaje wpłacenie pieniędzy na rachunek i można rozpocząć inwestowanie. I tutaj zaczynają się schody. Handel wiąże się bowiem ze sporymi kosztami.
– Osoba, która chcą inwestować na rynkach zagranicznych, powinna przede wszystkim zwracać uwagę na prowizje obowiązujące w domach maklerskich. Są one zdecydowanie wyższe niż w przypadku transakcji na rynku polskim, dlatego też trzeba dobrze się zastanowić, czy w ogóle granie na zagranicznych rynkach jest opłacalne – mówi Michał Masłowski, wiceprezes Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych.
Inwestor kupujący akcje na rynku polskim zazwyczaj musi się liczyć z prowizją na poziomie 0,39 proc. wartości transakcji. Stawki w przypadku inwestycji zagranicznych są większe – mogą wynosić nawet 1 proc. Jakby tego było mało, domy maklerskie ustalają kwoty minimalnej prowizji bądź też naliczają dodatkową opłatę. Niewielka skala operacji jest często nieopłacalna, gdyż zyski zjadają wysokie prowizje brokerskie. Do tego dochodzą dodatkowe koszty w postaci np. opłat rozliczeniowych. Jak jednak mówi Andrzej Zajko, zastępca dyrektora DM PKO BP, wysokie opłaty wcale nie muszą stanowić bariery nie do przejścia.