Tylko jeden dzień trwała przerwa w spadkach na warszawskiej giełdzie. W czwartek, po środowym ataku popytu, nie było już śladu. W zasadzie tylko na początku czwartkowych notowań można było jeszcze wierzyć, że byki na GPW pójdą za ciosem. Wydawało się to tym bardziej prawdopodobne, gdyż na innych europejskich rynkach też widać było próby popyt. W Niemczech zaowocowały one nawet nowym, historycznym rekordem indeksu DAX.

Wzrosty na GPW nawet jak były, to jednak ich skala pozostawiała sporo do życzenia. W pierwszej części notowań WIG20 zyskiwał zaledwie 0,2 proc. Z perspektywy drugiej części dnia ten wynik można byłoby wziąć jednak z pocałowaniem ręki. W kolejnych godzinach do głosu zaczęły bowiem wyraźniej dochodzić niedźwiedzie. Sytuacja zaczęła się także zmieniać na innych europejskich parkietach, gdzie zaczął świecić kolor czerwony. O ile jednak największe rynki notowały niewielką przecenę, tak u nas skala przeceny była zdecydowanie większa i sprawiła, że znów znaleźliśmy się w europejskim ogonie. WIG20 zaczął bowiem tracić ponad 1 proc.

GPW ma z czego spadać

Sytuacji nie udało się uratować już do końca notowań. WIG20 ostatecznie stracił na wartości 1,3 proc. Presja spadkowa na naszym rynku, która widoczna jest od czasów wyborów prezydenckich, został więc podtrzymana. Z drugiej strony trzeba też pamiętać, że korekta spadkowa naszemu rynkowi już od pewnego czasu się należała. Po pięciu miesiącach indeksy naszego rynku były około 25 proc. na plusie. Gdyby ktoś na początku roku powiedział nam o takich wynikach, to pewnie bralibyśmy je z pocałowaniem ręki. Na razie więc należy przede wszystkim zachować spokój i uważnie śledzić dalszy przebieg wydarzeń.