Henryk Orfinger
Rz: Kiedy pańska firma weszła na rynki azjatyckie?
Dosyć dawno, sześć, siedem lat temu. Jednak nie do Chin. Ten kraj był i pozostał jednym z najtrudniejszych dla firm produkujących kosmetyki. Właściwie wejście z kosmetykami na tamten rynek graniczy z cudem. Zupełnie inaczej jest w przypadku Hongkongu, który należy do Chin, ale to zupełnie inny świat. W Hongkongu jest to proste: znajduję partnera, którego interesują moje produkty, kontaktujemy się, wysyłamy kosmetyki. I to wszystko. Po prostu nawiązujemy współpracę. Nie ma żadnych barier, dodatkowych atestów, specjalnych certyfikatów. Natomiast te „wielkie" Chiny wciąż stanowią ogromną barierę, bardzo trudną do pokonania. Tam każdy produkt musi mieć osobny certyfikat i aby ten dokument zdobyć – nawet przy doskonałych lokalnych kontaktach – potrzebne są przynajmniej dwa lata bardzo ciężkiej pracy! Szacujemy, że koszt wprowadzenia jednego produktu na rynek chiński to przynajmniej dwa lata starań i wydatek rzędu 5 tys. dolarów. Należy pamiętać, że mimo to możemy spotkać również dodatkowe utrudnienia – prawo zmienia się tam bardzo często, więc prace mogą trwać niemal w nieskończoność.
Czy to szczególne utrudnienia w przypadku kosmetyków?
Zdecydowanie tak. Szczególnie jeśli chodzi o procedury badawcze i produkcyjne dopuszczające dany produkt do sprzedaży. Te zdecydowanie różnią się od norm obowiązujących w krajach Unii.