Oglądając film Ridleya Scotta, nie sposób uciec od porównań. Epicki rozmach opartej na faktach opowieści o Franku Lucasie (Denzel Washington) budzi skojarzenia z „Ojcem chrzestnym” Francisa Forda Coppoli. Czarnoskóry gangster, który w latach 70. wyrósł na narkotykowego króla nowojorskiego podziemia, opanowaniem i bezwzględnością przypomina chwilami Michaela Corleone. Za to pieczołowitość w odtwarzaniu tła epoki przywołuje atmosferę obrazów Martina Scorsese („Ulice nędzy”, „Chłopcy z ferajny”).
Słowem – w „American Gangster” wszystko jest najwyższej próby, od reżyserii zaczynając, na detalach scenograficznych kończąc. Narracja jest potoczysta, a sceny precyzyjnie rozegrane. Tyle że film Scotta pozbawiony jest siły oddziaływania wybitnych dramatów o mafii. Wydaje się pusty w środku. Dlaczego?
Lucas jest równie bezwzględny i opanowany jak Michael Corleone w trylogii „Ojciec chrzestny”
Otóż Coppola i Scorsese, odtwarzając na ekranie gangsterski półświatek, wywoływali w widzach moralny niepokój. Jego istotą był konflikt wewnętrzny bohaterów. Dzięki temu wielcy mistrzowie skłaniali publiczność do przyjęcia punktu widzenia przestępców, silniej mogła ona odczuć, co znaczy zacieranie się granicy między dobrem a złem.
Ridley Scott i scenarzysta Steven Zaillian próbują tej samej sztuki. W ich ujęciu Lucas pozornie też jest postacią pełną sprzeczności. Widzimy, jak beznamiętnie strzela człowiekowi na ulicy w głowę, a za chwilę okazuje się czułym synem, mężem. Tyle że opowieść nie wychodzi poza czarno-biały portret Lucasa. Frank albo jest socjopatą, albo ujmującym dżentelmenem – banalny kontrast spłaszcza film.