Wojna w walizce

Mawiał, że dobre zdjęcie można zrobić tylko z bliska. Teraz wreszcie można sprawdzić, jak bardzo te słowa brał do siebie. W odnalezionym archiwum ojca fotografii wojennej Roberta Capy widać kulisy jego pracy w okopach

Publikacja: 09.02.2008 01:21

Wojna w walizce

Foto: Rzeczpospolita

Red

Komunikaty prasowe mówiły o słynnej „meksykańskiej walizce”. Wyobrażałam sobie, że ktoś wprowadzi mnie i pokaże ją w zaciemnionym specjalnym pokoju. Ale są tylko trzy niewielkie pudełka. Stoją na metalowym stole, wśród komputerów i segregatorów. Zwinięte rolki filmu, każda w osobnej przegródce, opisano miękkim ołówkiem na pożółkłym, poplamionym wieczku: „Capa N”, „Espagne 1936”, „Apres deux jours de combat No 630-656”, „La vie a Valencia”, „Photo Taro”, „Bataille de Brunete”.

Jeśli zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy że nie wystarczająco blisko podszedłeś – zwykł mawiać. Sam podchodził blisko. Jego fotografia przedstawiająca upadek republikańskiego lojalisty, w momencie gdy dosięga go kula to najbardziej znane zdjęcie z hiszpańskiej wojny domowej i jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii wojennej fotografii.

Ale znawcy od dawna podają w watpliwość jego autentyczność. Capę oraz jego towarzyszkę Gerdę Taro – oboje nie kryli swych lewicowych sympatii – posądzano o aranżowanie zdjęciowych sytuacji. Tym bardziej że oboje uwielbiali koloryzować.

Całe życie Capy – nieustraszonego wojennego fotografa – było wymyśloną przez nich wspólnie legendą. Legendą, której on, po śmierci ukochanej kobiety, stał się samotnym wykonawcą.

Miał wiele imion i przezwisk. Endre Ernö Friedmann urodził się w Budapeszcie w 1913 roku. Jego matka Julia, choć miała jeszcze dwójkę dzieci, za Bandim, jak go nazywała, nie widziała świata – był największą miłością jej życia. Nawet o tym, że krnąbrny syn co chwila nabija sobie guza i że zawsze chodzi w podartych portkach, opowiadała wszystkim z dumą. Późniejszy Robert Capa od najmłodszych lat był niezmiernie pewny siebie i na przekór okolicznościom pełen radości życia.

W okresie międzywojennym w Budapeszcie istniało 12 dzienników i 7 popołudniówek. Bandi, choć nie pochodził z rodziny zajmującej się zawodowo słowem – jego rodzice prowadzili elegancki salon krawiecki – marzył o karierze reportera. Ale pod wpływem przyjaciół – między innymi nieodłącznego Cziki (Imre Weisz), z którym potem przyjdzie mu się tułać po świecie – zaangażował się w lewicową politykę.

Tuż po zdaniu matury wylądował w więzieniu, skąd dzięki łapówce i znajomościom wydobyli go rodzice. Musiał jednak opuścić Węgry. Od tamtej pory nigdy nie znalazł już miejsca, które mógł nazwać domem – w żadnym nie mieszkał dostatecznie długo. Osiadłe życie, nuda, rutyna i mieszczańska stabilizacja przerażały go bardziej niż najbardziej przerażająca wojna.

Staraliśmy się o te negatywy przez kilkanaście lat i zawsze słyszałem o walizce –opowiada rozentuzjazmowany Phillip S. Block, wicedyrektor Miedzynarodowego Centrum Fotografii (ICP) w Nowym Jorku. „Ale w końcu okazało się, że żadnej walizki nie ma. Przyjechały do nas opakowane w folię bąbelkową. Losy negatywów owiane są nimbem tajemnicy. W 1939 roku Capa, który mieszkał wówczas w Paryżu, musiał pospiesznie uciekać do Stanów. Negatywami pozostawionymi w ciemni najprawdopodobniej zajął się Cziki. Ale i on wkrótce znalazł się w niebezpieczeństwie i przed aresztowaniem miał ponoć przekazać klisze jakiemuś dyplomacie w Marsylii. Prawdopodobnie stamtąd trafiły do Meksyku.

Wiadomośc o ich istnieniu dotarła do Nowego Jorku w połowie lat 90. Przez kilka lat Cornell Capa – młodszy brat i spadkobierca spuścizny po Robercie, a później także Międzynarodowe Centrum Fotografii (Cornell Capa jest jego założycielem) bezskutecznie próbowali dotrzeć do meksykańskiego filmowca, będącego w ich posiadaniu. „Po paru latach udało nam się zdobyć adres, potem telefon, a nawet e-mail – wspomina Block. – Trwało bardzo długo, bo wszystko załatwialiśmy na odległość. Rok temu dostałem fotografię tych pudełek. Okazało się, że filmowiec przechowywał je w foliowej torbie, w szufladzie ze skarpetkami.

„Dlaczego Capa nigdy się nimi nie zainteresował?”, zastanawia się Block. „Po wojnie Cziki mieszkał w Meksyku, byli bliskimi przyjaciółmi. Czemu Capa nie zadzwonił i nie powiedział, »Przyjeżdżam, napijemy się jak za dawnych czasów, a tak apropos, gdzie są moje negatywy?« Nie wiadomo. To przedziwna tajemnica”. Tym większa, że wśród negatywów są także zdjęcia, które zaledwie kilka minut przed śmiercią wykonała ukochana przez Capę Gerda Taro.

Wydobywszy z więzienia siedemnastoletniego Bandiego, rodzice postanowili wysłać go na studia do Berlina. Bardzo szybko okazało się jednak, że nie są w stanie finansować jego studiów. Marzący o karierze reportera Endre musiał zacząć zarabiać na swoje utrzymanie. Nie znał niemieckiego. „Postanowiłem zająć się fotografią – powie komuś później – bo to najbliższa rzecz w okolicy dziennikarstwa, jaką może się zająć ktoś bez języka”. Nie miał żadnego przygotowania ale w przekonaniu, że to nieistotny drobiazg, wycyganił od znajomego niepotrzebny aparat Voigtlander,.

Trochę trudniej było przekonać potencjalnych pracodawców – tych w Berlinie, a potem w Paryżu, dokąd przeniósł się razem z Czikim, gdy do władzy doszli naziści. Kiedy był głodny, pił wodę z cukrem. Bywało, że w lombardach musiał zastawiać swoj aparat. Gdy raz na jakiś czas wpadło trochę grosza, płacił zaległy czynsz i szedł na długą kąpiel do łaźni. Na fryzjera najczęściej już nie starczało. Do czasu, gdy poznał o dwa lata starszą od siebie Gerdę Pohorylles.

Urodzona w żydowskiej rodzinie w Niemczech dziewczyna, podobnie jak Endre i Cziki, obracała się w lewackim towarzystwie. Endre – który przybywszy do Paryża przeobraził się w Andre – prowadzał się wówczas z fotografującą dla „Vogue’a” Reginą Langquarz. Z Gerdą szybko się jednak zaprzyjaźnili. Podobnie jak Regina była ruda, ale nosiła krótko ostrzyżone włosy. Wkrótce zaczęła pilnować, by strzygł się także Andre. Dbała też, by pamiętał o terminach, zamówieniach i podpisach pod zdjęciami.

To ona wymyśliła Roberta Capę – słynnego amerykańskiego fotografa. Był tak zajęty, że nie miał czasu z kimkolwiek się spotkać, żądał za to trzykrotnie wyższych honorariów niż wzięci paryscy fotografowie. Gerda wcieliła się w rolę skutecznej agentki. Intryga szybko wyszła na jaw, ale siłą rozpędu Andre – który na zawsze pozostać miał już Robertem Capą – rzeczywiście robił się sławny. Przyjaźń ze sprytną impresario przerodziła się tymczasem w coś więcej niż tylko logistyczno-fotograficzną współpracę.

Choć zarówno on, jak i Gerda mieli lewackie sympatie, oboje skutecznie opierali się namowom wstąpienia do partii komunistycznej. Capa utrzymywał, że zniechęca go brak atrakcyjnych dziewcząt w jej szeregach. „Wszystkie mają fatalne nogi, nie warto tracić czasu”, miał jakoby tłumaczyć. Prawdziwym powodem była chyba jednak wrodzona przekora, niechęć do maszerowania w szeregu i głęboka nieufność do propagandowo-organizacyjnej machiny.

Gdy w 1936 roku wybuchła hiszpańska wojna domowa, nie wahał się jednak ani chwili. W ciągu kilku tygodni znaleźli się z Gerdą na froncie. Ona także przybrała pseudonim – Taro – i także zaczęła fotografować.

Jako fotograf Taro szybko się usamodzielniła. Zaczęła pracować dla prestiżowego „Ce Soir”, którego redaktorem naczelnym był Louis Aragon. Związek z Capą coraz bardziej ją męczył. Jemu z kolei jej niezależność bardzo imponowała. Wiosną 1937 roku poprosił, by została jego żoną. Odmówiła. Kilka miesięcy później zginęła na froncie, w okolicach Brunete. Francja żegnała bohaterkę – pierwszą wojenną fotoreporterkę kobietę, którą porównywano do Joanny D’Arc. Capa bardzo długo nie mógł przyjść do siebie. Dręczyły go wyrzuty sumienia – uważał, że zarażając ją pasją do fotografii, wyprawił ją na śmierć. Pił na umór i grał w pokera. W końcu postanowił wyjechać z Paryża, w którym wszystko kojarzyło mu się z Gerdą. Prestiżowy magazyn „Life” zaproponował mu przygotowanie serii fotoreportaży z frontu wojny chińsko-japońskiej.

Od tej pory wojna już na zawsze pozostanie jego żywiołem. Fotografie które robił dla magazynu „Life” podczas drugiej wojny światowej – od Afryki, po walki we Włoszech, bombardowania Londynu, wyzwolenie Paryża czy inwazję aliantów w Normandii – staną się dwudziestowiecznymi ikonami. O walkach w Normandii, jednej ze swych najbardziej niebezpiecznych wypraw reporterskich, tak pisał, odwołując się do pokerowych metafor, w wydanych w 1947 roku wspomnieniach: „Korespondent wojenny trzyma stawkę – czyli własne życie – w swoich rękach. I może ją postawić na takiego albo innego konia, ale w ostatniej chwili może także schować żeton z powrotem do kieszeni Ja jestem hazardzistą, postanowiłem więc lądować z kompanią E w pierwszym rzucie desantu”.

Capa był wówczas jednym z sześciu akredytowanych przez amerykańską armię fotoreporterów, ale jako jedyny dotarł na plażę Omaha, gdzie toczyła się najbardziej dramatyczna akcja – wspomina John Morris, wieloletni fotoedytor i przyjaciel Capy, który w napięciu czekał wówczas na jego zdjęcia w redakcji magazynu „Life” w Londynie. Sześć rolek filmu z Normandii dotarło na jego biurko dopiero półtora dnia później.

– Byliśmy potwornie zdenerwowani – opowiada mi z przejęciem 91-letni dziś Morris Ale ta partia pokera nie zakończyła się całkowitym sukcesem. Zestresowani laboranci, chcąc jak najszybciej wysuszyć wywołane właśnie negatywy Capy, powiesili je zbyt blisko grzejnika. Stopiła się emulsja. Udało się uratować zaledwie 11 zdjęć. W większości były kiepskie technicznie – ziarniste, nieostre, poruszone. Ale o takie właśnie zdjęcia chodziło – wykonane w ogniu walki, z bliska, które dawały pojęcie o chaosie pierwszych chwil desantu.

Robert Capa – niestrudzenie przemierzajacy glob, z papierosem w kaciku ust i z aparatami przewieszonymi przez wojskową kamizelkę – stał sie symbolem, inspiracją i niedoścignionym wzorem dla rzesz marzących o sławie fotografów. Zapytany kiedyś, jak robić dobre zdjęcia, odpowiedział krótko: „Lubić ludzi i sprawić, by o tym wiedzieli”. Miał mnóstwo przyjaciół – do ich grona zaliczał się między innymi John Steinbeck i Ernest Hemingway. Miewał też mnóstwo romansów, m. in z Ingrid Bergman. – Kobiety go uwielbiały – wspomina Morris. Ale po śmierci Gerdy, z której utratą do końca życia nie potrafił się pogodzić, z nikim na trwale się nie związał. Budząca powszechny podziw odwaga Capy była chyba w istocie pewnego rodzaju rezygnacją. Czuł, że nie ma nic do stracenia. Mówił żartobliwie, że jak każdy wojenny fotograf marzy, by stracić pracę i do końca życia pozostać bezrobotnym. Ale po śmierci Gerdy, to wojna była jego najważniejszą kochanką. Nie potrafił bez niej żyć. Zginął w wieku 40 lat nastąpiwszy na minę podczas wojny w Wietnamie.

Jest w tym coś fascynującego. Negatywy są efemeryczne, nietrwałe – mówi Block. – I enigmatyczne. Jeśli się nie ma wprawy, trudno zobaczyć, co na nich jest. Gdy umiera babcia i robimy na strychu porządek, negatywy najczęściej wyrzucamy, nawet ich nie oglądając. Zostają co najwyżej odbitki.

Zdjęcia Capy, wyoknane na taśmie z celuloidu, która jest łatwopalna i w wysokich temperaturach łatwo się rozkłada, jakoś na przekór wszystkiemu przetrwały i to na dodatek w tropiku, w czasie, kiedy światem targały wojny i dziejowe zawieruchy.

- Siedemdziesiąt lat później dzwonią do mnie ludzie z drugiego końca globu i pytają o negatywy. – ciągnie dalej Block. – Na tym polega magia nadzwyczajnych fotografów: Capa potrafił sprawić, że dla nas siedzących tu w moim nowojorskim gabinecie w 2008 roku hiszpańska wojna przestaje na chwilę być czymś odległym, abstrakcyjnym.

Zaczynamy rozmawiać o współczesnych mediach. Wojenni fotoreporterzy i korespondenci nie muszą się już dziś martwić o to, ile kosztuje rolka filmu i jak wbrew okolicznościom przerzucić ją szybko przez kanał La Manche.

Satelitarne łącza i cyfrowy zapis sprawiają, że doskonałe technicznie zdjęcia z najbardziej niebezpiecznych i niedostępnych rejonów w ciągu kilku minut mogą dotrzeć do milionów ludzi w każdy zakątek świata. Zachodnie media, stały się kompletnie uzależnione od obrazu – prawdziwe zdaje się być tylko to, co pokaże telewizja . Ale czy rzeczywiście wiemy i rozumiemy więcej? Czy gdzieś po drodze zaginęła aura, która unosi się nad efemeryczną emulsją na celuloidowych negatywach Capy – pytam Blocka– Każda epoka i każda technologiczna zmiana niesie ze sobą jakieś wyzwania – odpowiada. – Przekazywanie prawdy ma ten sam sens, bez względu na technologie czy okoliczności. Rzeczywiście można powiedzieć, że jesteśmy dziś o wiele bardziej cyniczni. Współczesnych wojen nie prowadzą już tylko generałowie, ale specjaliści od medialnych strategii. Mimo to jest jednak coś, co się nie zmienia: pasja tych, którzy wykorzystując to wszystko, co umożliwia technologia, podejmują ryzyko, bez względu na medium – chcą coś ważnego przekazać. Tak jak Capa. Tacy ludzie nadal istnieją i ich praca zawsze będzie potrzebna.

Korzystałam z biografii „Robert Capa” autorstwa Richarda Whelana.

Komunikaty prasowe mówiły o słynnej „meksykańskiej walizce”. Wyobrażałam sobie, że ktoś wprowadzi mnie i pokaże ją w zaciemnionym specjalnym pokoju. Ale są tylko trzy niewielkie pudełka. Stoją na metalowym stole, wśród komputerów i segregatorów. Zwinięte rolki filmu, każda w osobnej przegródce, opisano miękkim ołówkiem na pożółkłym, poplamionym wieczku: „Capa N”, „Espagne 1936”, „Apres deux jours de combat No 630-656”, „La vie a Valencia”, „Photo Taro”, „Bataille de Brunete”.

Pozostało 96% artykułu
Film
Premiera filmu „Konklawe”. Jedność, pokój i pokora?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Film
Johnny Depp powraca do Hollywood. Zagra w filmie akcji
Film
Rekomendacje filmowe: W nastroju listopadowej zadumy
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Jakie filmy będzie oceniać jurorka Cate Blanchett?
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Film
Karolina Rozwód, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej złożyła rezygnację