Rz: „Nadzieja” jest filmem o idealizmie. Jednak ta opowieść o chłopcu samodzielnie przywracającym światu ład wydaje mi się bardzo literacka. Potrafi pan w nią uwierzyć?
Stanisław Mucha: Gdy byłem aktorem krakowskiego Starego Teatru, mieszkałem w kamienicy na Karmelickiej. Przez okno widziałem, jak w domu naprzeciwko facet notorycznie bije żonę. Sąsiedzi wzywali policję, ale jej interwencje nie odnosiły skutku. A kiedyś zobaczyłem, że policjanci byli po prostu z tym oprawcą zakumplowani. W czasie kolejnej awantury zrobiłem serię zdjęć, dałem jakiemuś chłopcu kilka złotych i poprosiłem, żeby zaniósł kopertę z fotografiami temu człowiekowi. Chciałem mu dać do zrozumienia, że jest ktoś, kto widzi jego zachowanie. Przypomniałem sobie tę historię, gdy dostałem scenariusz „Nadziei”.
Ale czy pana bohater jest wiarygodny?
Tak, dla mnie to jest anioł. Trochę jak z „Nieba nad Berlinem”. Nasz film mógłby nazywać się „Niebo nad Warszawą”.
Scenariusz napisany przez Krzysztofa Piesiewicza sprawia, że w Polsce będzie pan musiał odpowiadać na pytania o duchowe powinowactwo z Krzysztofem Kieślowskim, mimo iż „Nadzieja” nie przypomina jego stylu.Już takie pytania słyszę. Próbuję je gasić. Piesiewicz jest samodzielnym scenarzystą, nie może być do końca życia postrzegany jako współpracownik Kieślowskiego. Tom Tykwer po „Niebie” chętnie opowiadał o swoim uwielbieniu dla twórcy „Dekalogu” i „Trzech kolorów”, bo chciał się podlizać Polakom. Ale to nie ma sensu. Mówię głośno, że w moim filmie nie ma odniesień do kina Krzysztofa Kieślowskiego. Już zresztą za to dostałem po głowie.