Rz: W "Bitwie o Irak" odtworzył pan jeden z najbardziej tragicznych epizodów tej wojny, gdy żołnierze amerykańscy w odwecie za zamach bombowy w mieście Haditha zabili 24 bezbronnych cywilów. Dlaczego kręcąc film o wojnie irackiej, nie zdecydował się pan na realizację fabuły, tylko zrobił obraz paradokumentalny?
Nick Broomfield:
Kino ma większą moc, gdy mówi prawdę. Fikcja sprawia, że człowiek może zdystansować się emocjonalnie, powiedzieć sobie: "To wszystko zostało przecież wymyślone". Prawda zmusza do powagi, nie można jej zbagatelizować, zlekceważyć, przejść obok niej obojętnie.
W "Bitwie o Irak" czuje się rękę dokumentalisty. Pana film, podobnie jak poprzedni "Ghost" opowiadający o losach chińskiej emigrantki w Wielkiej Brytanii, jest właściwie inscenizowanym dokumentem. Jak udało się panu osiągnąć ten stopień wiarygodności?
Przy "Bitwie..." pracowałem z niezawodowymi aktorami: w rolach żołnierzy wystąpili autentyczni marines, którzy brali udział w akcjach w Falludży, tam, gdzie toczyły się najcięższe walki. Napisałem bardzo precyzyjny scenariusz, ale cały tekst miał tylko odtwórca głównej roli Elliot Ruiz. Z innymi rozmawiałem o scenach tuż przed zdjęciami. Wiele dialogów powstawało na planie. Nie chciałem, żeby grali, liczyłem na ich spontaniczność. Żeby ułatwić im zadanie, starałem się kręcić film w porządku chronologicznym, tak jak wydarzenia po sobie następowały.