Tylko teatr jest zachłanny

Serial daje mi poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji – także finansowej. Wracam do postaci, którą już poznałem, więc nie ma problemu z pokazaniem jej w różnych sytuacjach - mówi "Rzeczpospolitej" Sławomir Orzechowski

Publikacja: 24.04.2008 17:17

Tylko teatr jest zachłanny

Foto: AKPA

Rz: Ma pan dobrą passę zawodową — dużo ról w teatrze, filmie. Zdarza się panu dziś nie przyjąć propozycji?

Sławomir Orzechowski:

Owszem. Głównie z powodu braku czasu, choć czasem zdarzają się propozycje, gdzie nie widzę nieodpartej potrzeby mojej obecności. Ostatnio dołączyłem do ekipy serialu „Barwy szczęścia”, miałem premierę „Procesu” Kafki w Teatrze Współczesnym, rozpocząłem zdjęcia do fabuł „Bally” i „Grand Hotel”, gram w serialu „Naznaczeni”, a w maju zaczynam próby w Teatrze Polonia Krystyny Jandy.

Najwięcej zagrał pan czarnych charakterów...

Był taki rok, że zagrałem ich chyba z sześć. Kiedy więc pojawiła się możliwość zagrania pozytywnego bohatera w serialu „Dwie strony medalu” — nie zastanawiałem się długo. Ale tak naprawdę dla aktora nie ma tak wielkiego znaczenia, czy gra postać pozytywną, czy negatywną. Najważniejsza jest możliwość pokazania własnych cech i nasycenia nimi osobowości bohatera.

Te postaci przenikają potem do pana życia?

Nie ma tak dobrze, żeby po skończeniu roboty zdjąć kostium, pójść do domu i o wszystkim zapomnieć. Choć oczywiście staram się, by tak było. Ale młyn myślenia, emocji kręci się w głowie przez 24 godziny. Żeby zachować równowagę, korzystam z możliwości i przyjemności, jakie stwarza życie. Cieszę się moim fantastycznym synem, studentem Wydziału Fotografii warszawskiej ASP. Jak na niego patrzę, to odpoczywam od tych namiętności.

Tak są silne?

Tak, zwłaszcza w teatrze. Tam czuję się najlepiej. A w dodatku wiem, że jestem w kompetentnych reżyserskich rękach. Teraz jestem we Współczesnym, wyjątkowym miejscu, w którym szacunek do pracy i widza jest bezapelacyjnie na pierwszym miejscu. W dodatku nasz teatr nie ulega modom, a to duży komplement w dzisiejszej rzeczywistości. Jest po prostu dobry.

Dlaczego zmieniał pan dotąd teatry?

Za każdym razem szukałem odmiany — nowych tematów, spotkań z reżyserami. Stąd gościnne granie w Teatrze Ochoty, Romie, w której wystąpiłem w trzech musicalach. Były też przygody z Teatrem Północnym, Buffo, Studio. Długo byłem w Dramatycznym.

Miał pan po szkole propozycje angażu do ciekawych teatrów, ale poza Warszawą. Nie przyjął pan ich jednak. Dlaczego?

Bo jestem warszawiakiem.

Ale aktor to przecież zawód wędrowny.

W tradycji może tak, ale w życiu już raczej nie. W stolicy są wszystkie media — radio, telewizja.

Czyli zdecydowały względy merkantylne.

Też. A poza tym uznałem, że tu jest moje miejsce i w Warszawie powinienem kształtować moje życie, robić swoje, szukać dróg zawodowych. Przez pewien czas nie było łatwo, ale wkrótce pojawiły się propozycje filmowe. Zająłem się pracą i życiem. I czekałem, co przyniesie czas.

Do Teatru Dramatycznego, pierwszego w którym zaangażował się pan po studiach, przyszedł pan w niefortunnym momencie, bo właśnie dobiegła końca dyrekcja Gustawa Holoubka.

Kiedy pojawiłem się tam w 1983 roku, Teatr Dramatyczny wciąż był enklawą kultury, spokoju, godności. I niewątpliwie była to zasługa Gustawa Holoubka, który swoim charakterem, osobowością wyznaczał kształt tego teatru. Był mistrzem nie tylko dla mnie. I teraz, kiedy odszedł, boję się, żebyśmy tego wszystkiego, co nam dał, nie pogubili, nie zaprzepaścili. Bo nasze czasy preferują miałkość, a nie wielkość, niestety.

Szczęście zbytnio panu nie sprzyjało, bo studia także przypadły na niekorzystny czas — trwał bojkot telewizji.

Mimo że po studiach wszedłem w rodzaj próżni artystycznej — tak filmowej, jak i teatralnej — to okres, jaki przeżyłem w PWST, każe mi z sympatią wspominać tamte czasy. W szkole począwszy od II roku intensywnie pracowałem w naszym kole naukowym, czyli współtworzyłem przedstawienia z kolegami z wydziału reżyserii. Tak wystawiliśmy „Moskwę-Pietruszki” Jerofiejewa w reżyserii Jacka Zembrzuskiego i było to wtedy wydarzenie. W pierwszych przedstawieniach śpiewał w nim jeszcze Jacek Kaczmarski.

Ciągle szukamy odpowiedzi na pytania: kim jesteśmy, czego pragniemy, do czego dążymy

To był czas, kiedy rodziła się wolność, „Solidarność”, a ja, będąc studentem III roku, konstruowałem Niezależne Zrzeszenie Studentów. Równocześnie bardzo chcieliśmy realizować się zawodowo i artystycznie. Pod kierunkiem Antoniego Libery, wybitnego znawcy i konesera sztuki Becketta, wystawiliśmy „Ostatnią taśmę Krappa”. Do dziś pamiętam, że niezbędnym rekwizytem były banany, których nie można było wtedy nigdzie kupić, nawet na bazarze na Polnej. Zastąpiliśmy je specjalnie podcinanymi ogórkami malowanymi na żółto plakatową farbą. Potem przyszedł czas na jeszcze większe wyzwanie, jakim było „Czekając na Godota”. To była druga realizacja w reżyserii Libery w Polsce. Zagrałem w niej Estragona. Po kilkunastu latach znowu przeżyłem przygodę z tym samym bohaterem w Teatrze Dramatycznym. Może los zdarzy, że za kilka lat pojawi się okazja na kolejne spotkanie z tym dramatem? To byłoby bardzo ciekawe, całkiem inne doznanie, bo ten ponadczasowy tekst zmienia się wraz z wiekiem, doświadczeniem życiowym.

Tylko czy jeszcze ktoś będzie chciał oglądać taki wyrafinowany, metaforyczny obraz świata i losu człowieka, jaki zapisany jest w „Czekając na Godota”?

Może bardziej niż kiedyś. Przed kilkunastoma laty teatr był miejscem, w którym pytania o wybory, sens życia mieszały się z politycznymi aluzjami. Ludzie szukali tu potwierdzenia siebie, obrazu rzeczywistości, w jakiej żyją. Chcieli otuchy i my, wiedząc o tym, próbowaliśmy wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom. Dziś polityka zeszła na dalszy plan, i dobrze. Pojawiła się za to rozrywka, komercja, i przez chwilę zastanawialiśmy się, czy to już jest ta chwila, kiedy teatr odchodzi, umiera. Ale jak się na szczęście okazało, ważne pytania pozostały niezmienne. Ciągle szukamy odpowiedzi: kim jesteśmy, czego pragniemy, do czego dążymy.

Czy prawdą jest, że szczególnie lubi pan współpracować z młodymi twórcami?

Generalnie lubię zdolnych, zaś spotkanie z młodymi daje szansę na poznanie całkiem odmiennego od mojego punktu widzenia reprezentowanego przez młodsze pokolenie. Uprawiając przez lata ten zawód, nabiera się rutyny, człowiekowi wydaje się, że wie już wszystko na temat gry aktorskiej. Tymczasem młodzi próbują odkrywać świat na nowo. Szukają. Bywa, że jest to dla mnie mało zrozumiałe. Kiedyś studenci ze szkoły filmowej zaprosili mnie do zagrania w swoim obrazie. Nie bardzo pasowało mi proponowane przez nich ustawienie kamery. Buntowałem się, ale w końcu odpuściłem.

Uprawiając przez lata ten zawód, nabiera się rutyny, człowiekowi wydaje się, że wie już wszystko na temat gry aktorskiej. Tymczasem młodzi próbują odkrywać świat na nowo

A kiedy obejrzałem zmontowany już film — zobaczyłem coś bardzo przejmującego i osobistego. Zresztą ten obraz zdobywał potem nagrody na festiwalach.

To już inne pokolenie, bez takich obciążeń, jakie były udziałem mojego, na przykład. W szkole teatralnej przeżyłem upadek komunizmu i świt „Solidarności”. Zmagaliśmy się nie tylko ze sobą, ale i z przygnębiającą nas rzeczywistością. Chcieliśmy się z niej wyrwać, uciec od wszystkiego na scenę. Oni wchodzą w gotowy układ społeczno-polityczny. Idą po swoją sztukę, artystyczną wypowiedź. Dlatego jest to dla mnie odkrywcze i twórcze.

Jak pan godzi pracę w teatrze z intensywnym graniem przed kamerą?

Każde z tych zajęć jest trochę inne i najkrócej można powiedzieć, że w jednej pracy odpoczywam od drugiej. Serial daje mi poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji — także finansowej. Wracam do postaci, którą już poznałem, więc nie ma problemu z pokazaniem jej w różnych sytuacjach. Z kolei w filmie bardziej myśli się technicznie, o ustawieniu kamery. Tylko teatr jest zachłanny — wymaga totalnego myślenia — całym sobą.

Z tego, co pan mówi, wynika, że nie ma już czasu na sen i inne przyjemności...

Toteż bardzo cenię i szanuję normalne, zwykłe życie — bez fikcji. Wielką frajdą jest dla mnie na przykład przejażdżka samochodem w nieznane, zatankowanie auta na stacji benzynowej, zjedzenie obiadu w restauracji, spokojny wieczór w domu, ciepło i zrozumienie, jakie w nim dostaję. Kurczowo się tego trzymam i łapczywie chwytam te chwile.

Jaka jest pańska opinia na temat Sceny Faktu Teatru TV?

Bardziej gustuję w teatrze artystycznym, kreacyjnym, ale biorąc pod uwagę, że wciąż nie jesteśmy rozliczeni z naszą historią — teatr faktu jest potrzebny. Musimy tylko nauczyć się mieć do przeszłości dystans i opowiadać o niej z refleksją.

Sławomir Orzechowski w tym tygodniu w serialach: „Pokój 107” (TVP 1, sobota, godz. 5.55, niedziela, godz. 5.30), „Determinator” (TVP Polonia, niedziela, godz. 20.10, poniedziałek, godz. 14.10) i w filmach: „Długi weekend” (TVP Kultura, czwartek, godz. 15.25), „Historia niemoralna” (Kino Polska, czwartek, godz. 23.05)

Widzowie mogą go oglądać w kinach w komedii romantycznej „Nie kłam, kochanie”, w której zagrał ojca głównego bohatera, współczesnego Dulskiego. Telewidzowie pamiętają go m.in. jako majora Wilka z serialu „Ekipa”, a także komisarza Henryka Gołębiowskiego w „Determinatorze”. Sławomir Orzechowski twierdzi, że postanowił zostać aktorem już jako przedszkolak i potem konsekwentnie realizował swój plan. Warszawską PWST ukończył w 1983 roku. Za rolę Peachuma w „Operze za trzy grosze” Bertolta Brechta otrzymał nagrodę na I Ogólnopolskim Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych w Łodzi. Pierwszym teatrem, z którym się związał, był Dramatyczny w Warszawie. Tam zagrał m.in. Estragona w „Czekając na Godota” Becketta w reż. Antoniego Libery i Peachuma w „Operze żebraczej” wg Havla w reż. Piotra Cieślaka.

W 2002 roku dostał Feliksa za najlepszą drugoplanową rolę męską w spektaklu „Pamięć wody” Shelagh Stephenson w reż. Agnieszki Glińskiej. Obecnie jest aktorem stołecznego Teatru Współczesnego. Wiele interesujących ról zagrał w Teatrze Telewizji. W 2002 roku otrzymał nagrodę II Krajowego Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry za rolę Jana w spektaklu „Miś Kolabo” w reż. Ryszarda Bugajskiego i Buraka w „Portugalii” w reż. Zbigniewa Brzozy.

Rz: Ma pan dobrą passę zawodową — dużo ról w teatrze, filmie. Zdarza się panu dziś nie przyjąć propozycji?

Sławomir Orzechowski:

Pozostało 99% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów