Tymczasem Khan jest nie tylko bożyszczem niewykształconych, ubogich indyjskich mas, ale także bohaterem klasy średniej, nawet zeuropeizowanej. W studiach Bombaju przybywa filmów kierowanych do indyjskiej diaspory i widzów zachodnich, bowiem wpływy z biletów w USA czy Europie wielokrotnie przerastają te z oblężonych kin nad Gangesem. Imperium króla Khana przekroczyło granice Indii już w połowie lat 90., gdy w "Żonie dla zuchwałych" zagrał zepsutego dorastaniem w Europie chłopaka, który zakochuje się w tradycyjnej Hindusce i wyrusza do Indii, by zjednać sobie jej rodzinę. Tym samym wyznaczył kurs dla tysięcy indyjskich imigrantów, którzy po żony jeżdżą dziś do ojczyzny.
Ale Khan zajmuje się w filmach sprawami dużo donioślejszymi niż drżenie serca. W "Om Shanti Om" przeistacza się w uwspółcześnione bóstwo, które – jak w indyjskiej mitologii – dysponuje nadprzyrodzonymi siłami i staje do walki ze złem. Ostateczna rozprawa z demonem odbywa się zawsze twarzą w twarz, tym razem przeciwnik idealnego Khana zginie zmiażdżony kryształowym żyrandolem.
Jest rzeczą zadziwiającą, że w konserwatywnym i politycznie poprawnym Bollywood rolę hinduskich bogów przejął... muzułmanin. Khan praktykuje buddyzm, ale pochodzi z muzułmańskiej rodziny. I nawet wyczulonym religijnie hinduistom nie przeszkadza, że to on sprawuje dziś w kraju rząd dusz. Dotąd producenci, z obawy przed zamieszkami, niechętnie łożyli na filmy pokazujące wyznawców islamu, ale jeszcze w tym roku gwiazdor zagra muzułmanina w obrazie "My Name Is Khan".
Khan jest – także z braku charyzmatycznych liderów politycznych – popkulturowym ojcem narodu. Znają go ortodoksi z południa i plemiona z himalajskich wiosek, oglądają jego wyczyny w kinie, a jego uśmiech na plakatach i reklamach. Z bojownika o romantyczną miłość Khan przeistoczył się w narodowego idola, któremu powierzane są coraz ważniejsze misje. W pokazywanym także u nas "Veer Zaara" przyczyniał się do złagodzenia wrogości między Indiami a Pakistanem. A w "Chak De! India" obudził w Hindusach ducha wspólnoty. Był trenerem ogólnoindyjskiej drużyny hokejowej, na dodatek żeńskiej. Kilkanaście dziewczyn mówiących różnymi językami doprowadził do tytułu mistrzowskiego. Za jednym zamachem wypromował więc równouprawnienie kobiet i pokazał, że Indie mają potencjał globalnego mocarstwa.
Oto bohater na miarę marzeń najliczniejszej demokracji świata: postępowy, ale szanujący tradycje, ambitny, ale wyczulony na krzywdę innych. Może wszystko i zawsze zwycięża. Shah Rukh Khan nie pomylił się, jeśli powie: Indie to ja.
Farah Khan próbowała nakręcić komedię o kulisach indyjskiego przemysłu filmowego, ale nie zdecydowała, czy chce się z Bollywood śmiać, czy je gloryfikować. Zamiast satyry na aktorską pychę "Om Shanti Om" okazał się moralizatorską przypowiastką z nudną fabułą. Nie udały się nawet sekwencje taneczne, co równa się katastrofie, bo Khan uchodzi za najlepszą autorkę choreografii w Indiach. Film niczym nie zaskakuje, a to w pracującym pełną parą Bollywood grzech ciężki. Twórcy prześcigają się tam w pomysłach, by ściągnąć widzów do kin. Jednak reżyserka założyła, że obsadzenie w roli głównej Shah Rukh Khana (z którym łączy ją tylko zbieżność nazwisk) wystarczy. Tym bardziej że aktor zjawia się w dwóch wcieleniach: przed i po reinkarnacji, przechodzi moralną przemianę. Wszystko to już było i wiadomo, jak się kończy – triumfalnie, w burzy konfeti, syngalizującej, że dobro znów zwyciężyło. Historia ucieszy jedynie wiernych fanów Bollywood, którzy wychwycą ironię wymierzoną w konkretnych filmowców i docenią to, że kilka indyjskich sław zgodziło się zażartować z samych siebie. Odniosłam wrażenie, że ten film służy wyłącznie wypromowaniu nowej ekranowej piękności – Deepiki Padukone. Zaręczam – nie jest warta trzech godzin w kinie.