Film Phylidy Lloyd jest ekranizacją jednego z hitów scen West Endu i Broadwayu. Po premierze w Londynie w 1999 r. i dwa lata później w Nowym Jorku musical "Mamma Mia!" z nie mniejszym powodzeniem wystawiano w wielu krajach. O jego inscenizacji marzą dyrektorzy polskich teatrów, ale nie stać ich na zapłacenie kilku milionów funtów za prawa licencyjne.
Autorki tego sukcesu to producentka Judy Craymer, Phylida Lloyd, która wyreżyserowała spektakle londyński i nowojorski, a zwłaszcza Catherine Johnson, która napisała libretto. Zasługi Benny Anderssona i Björna Ulvaeusa są zdecydowanie mniejsze. Oni po prostu wyrazili zgodę, by wykorzystano ich dawne przeboje skomponowane dla grupy Abba, trzy dekady temu wyznaczającej modę w światowej muzyce pop.
"Mamma Mia!" przywróciła życie znajdującemu się w kryzysie musicalowi, ale jest kuracją zastępczą, podjętą w sytuacji, gdy brakuje nowatorskich pomysłów. Mamy tu, co prawda, zgrabną historyjkę ozdobioną starymi piosenkami, ale trudno ją porównać z najwybitniejszymi dokonaniami gatunku z lat 60. i 70. poprzedniego stulecia.
Musical udowodnił wówczas, że może podjąć każdy, nawet najpoważniejszy, temat. Zajął się religią ("Jesus Christ Superstar", "Godspell") i współczesną polityką ("Hair", "Evita"). W latach 80. zaś wykorzystał najnowocześniejszą technikę, tworząc oszałamiające rozmachem i pomysłami inscenizacje ("Time" czy "Starlight Express").
Formuła tych tzw. high tech musicals szybko jednak się wyczerpała, a rosnące koszty produkcji spektakli sprawiły, że bilety stawały się coraz droższe. W latach 90. musicale zaczęły tracić widownię, bo na dodatek młodzież wybrała nie mniej widowiskowe koncerty gwiazd muzycznych. Producenci z Broadwayu i West Endu zaczęli zatem kokietować najmłodszych, proponując musicale familijne ("Król Lew"), a zwłaszcza postanowili walczyć o zamożną publiczność, która jednak jest na tyle młoda, że pragnie rozrywek.