Fabuła zaczyna się obiecująco. Ed Hoffman (Russell Crowe) wygląda jak podtatusiały uniwersytecki wykładowca. W rzeczywistości ten facet z brzuszkiem jest pozbawionym złudzeń agentem CIA, który prowadzi przez telefon satelitarny globalną wojnę z terrorystami. Poznajemy go, gdy tłumaczy przełożonym, że arabskim fundamentalistom nie można zdjąć nogi z gardła.

Ridley Scott pokazuje paradoks, w jakim żyją ludzie służb specjalnych. Choć Hoffman podejmuje dziesiątki decyzji o likwidowaniu celów, pozyskiwaniu źródeł informacji i inwigilacji, śmierć lub życie człowieka jest dla niego abstrakcją. Rozkazy wydaje na podstawie zdjęć z przekazu satelitarnego – dla niego wojna z terroryzmem to rodzaj gry komputerowej, którą ogląda na ekranach monitorów. Inaczej odczuwa ją jego podwładny Roger Ferris (Leonardo DiCaprio) działający bezpośrednio na Bliskim Wschodzie. Kłamstwa, porzucenie informatora na pewną śmierć zostawia u Ferrisa ślad.

Scott sugestywnie pokazuje, jak gigantyczne środki techniczne angażowane są do rozprawy z dżihadystami. Gęsta sieć podsłuchów, satelitów szpiegowskich ułatwia tropienie wroga, ale zarazem powoduje, że w światku specsłużb panuje paranoiczna atmosfera. Jednak zamiast skondensowanego dramatu dostajemy rozlazłe kino akcji. Ciekawie zapowiadająca się rola Crowe'a sprowadzona jest do konferowania z partnerem przez telefon. W tym czasie DiCaprio jeździ po arabskich krajach. Po drodze co jakiś czas wikła się w pogoń lub strzelaninę, a scenarzysta William Monahan dorzuca jeszcze wątek miłosny. Nim zawiąże się właściwa intryga, mija dwie trzecie filmu! Szkoda talentu reżysera i gwiazdorskiej obsady na tak niemrawą opowieść.