Bohaterami pokazywanego wczoraj obrazu Movermana są dwaj oficerowie amerykańskiej armii, którzy zawiadamiają rodziny poległych w Iraku żołnierzy o śmierci ich synów, mężów, ojców. W czasie wojny wietnamskiej załatwiano to telegramem. Tragiczne wiadomości przynosił bliskim listonosz.
[srodtytul]Niewdzięczna rola posłańca[/srodtytul]
Teraz armia postępuje odważniej. Ale procedura jest nadal zdehumanizowana. Oficerowie stają naprzeciwko ludzi, którzy stracili najbliższych, i wygłaszają zawsze tę samą formułkę, że armia składa kondolencje i z rodziną zmarłego wkrótce porozumie się odpowiedni wydział sprowadzający ciała i organizujący wojskowe pogrzeby.
Młodszy z oficerów Will sam niedawno wrócił z Iraku. Nosi w sobie traumę. Obrazy konających, okaleczonych kolegów. Jest wypalony, niezdolny do uczuć. Nie potrafi kochać dziewczyny, którą znał od dzieciństwa i która na niego czekała. Nie ma celu w życiu. Jest otumaniony, wyprany z wrażliwości. Może właśnie dlatego wydaje się zwierzchnikom idealnym kandydatem na “roznosiciela” złych wiadomości. Will żyje jak w poczekalni. Już nie wybuchają wokół niego bomby, ale jeszcze nie zadomowił się z powrotem w normalnym świecie. Dalej styka się z tragedią. Moverman pokazuje ludzi, którzy nagle dowiadują się o śmierci bliskich. Obserwuje ich reakcje. Zupełnie nieobliczalne. Tu nie ma wielkich słów o patriotyzmie. Są rozpacz, agresja w stosunku do posłańców, odrętwienie.
– Namówił mnie na ten film scenarzysta Alessandro Camon. Od razu wiedziałem, że to wielki temat. Poza tym, nie ukrywam, postanowiłem stawić czoło również własnym demonom – mówi urodzony w Izraelu Moverman, który zanim przeniósł się do Nowego Jorku, odsłużył cztery lata w wojsku. – Wojna to strach. Albo się zabija, albo się ginie. I cały czas człowiek myśli, z kim jego dziewczyna uprawia seks.