Akcja rozgrywa się w dwóch przenikających się planach czasowych. Jesienią 1978 r. w domu na odludziu zdarzyła się straszna zbrodnia. Poprzedziła ją solidna popijawa.
Gospodarz (Dziędziel) zaprosił do domu niespodziewanego gościa, zootechnika Środonia (Jakubik), który po drodze do miejscowego PGR, gdzie dostał pracę, trafił do jego obejścia. Kolejne butelki bimbru ukazały możliwość rozpoczęcia wspólnego interesu, wspartego wydobytymi spod podłogi pieniędzmi gospodarza. Dlaczego początkowo przyjazne spotkanie zakończyło się wybuchem krwawej przemocy? Wydarzenia sprzed czterech lat próbuje odtworzyć zimą 1982 r., w czasie stanu wojennego, milicyjne śledztwo.
Głównym podejrzanym jest ów Środoń, idealny kozioł ofiarny. Drobny cwaniak z politycznymi zadrami w życiorysie. Wówczas udało mu się wyjść cało z krwawej jatki, ale teraz nikt nie słucha jego wyjaśnień. Wizja lokalna jest tylko formalna. Winny już wcześniej został wyznaczony. Władza na gwałt szuka jakiegoś spektakularnego dowodu skuteczności swego działania.
Ale u Smarzowskiego intryga kryminalno-milicyjna jest tylko wciągającym pretekstem. Twórca mistrzowsko miesza konwencje: groza sąsiaduje ze śmiechem, tragedia zamienia się w makabreskę. Zbryzgane krwią wiejskie podwórze i zimowe, pozornie uspokajające, krajobrazy wizji lokalnej dopełniają sugestywnego obrazu moralnego spustoszenia.
Prawdziwie wielkie kino.