To prawda, na pierwszy rzut oka „Ricky" może wydawać się dość dziwaczny. Ale wystarczy zapomnieć o dosłowności, zrezygnować z przyzwyczajeń do realizmu, by obraz ten nabrał barw.
W swoim pierwszym filmie zatytułowanym „Sitcom" Francois Ozon opowiadał o nietolerancji i nienawiści rodzącej się we francuskiej familii. Dzisiaj, po dziesięciu latach, broni rodziny. W „Rickym" matka dojrzewa do zaakceptowania inności swego syna. Więcej, niemowlak, któremu wyrastają skrzydełka, staje się jej wybawieniem.
Do tej pory stłamszona przez życie, wyczerpana i niespełniona, nagle zaczyna wierzyć, że i jej może przydarzyć się cud. W przeciwieństwie do swego partnera nie zamierza też czerpać z inności dziecka korzyści materialnych: sprzedawać malucha mediom ani obwozić po cyrkach. Chce, by dziecko było szczęśliwe. Wie, że musi dać mu najpiękniejszy prezent – wolność. Myślę, że rzadko zdarza się w kinie zobaczyć taki hymn na cześć inności.
Francois Ozon łamie w „Rickym" style i konwencje – zaczyna swoją opowieść jak film społeczny spod znaku Kena Loacha, potem bardzo realistycznie pokazuje medialny pościg za sensacją, by nagle zrobić zwrot o 180 stopni i zaoferować widzom bajkę science fiction. Jakby chciał nas przekonać, że czasem trzeba widzieć coś więcej niż powierzchnię zdarzeń. Że warto zajrzeć do ludzkiej psychiki, spróbować dostrzec nadzieje, strach, marzenia.
W swojej zabawie kinem Ozon jest wyrafinowany. Dopuszcza różne interpretacje filmu. Maluch umiera? A może w ogóle nie istniał i jest wytworem wyobraźni kobiety? Lub po prostu się przytrafił, żeby wypróbować także naszą, widzów, tolerancję? Przypomnieć, że nie wszyscy muszą być tacy sami, a ci „inni" też mają prawo rozwinąć skrzydła i unieść się w przestworza. Mnie ta zabawa z widzem wciąga.