Rewolucja według Camerona

Trójwymiarowy obraz jest dla rozwoju kina równie przełomowy, jak wprowadzenie koloru i dźwięku

Aktualizacja: 23.12.2009 14:04 Publikacja: 19.12.2009 14:00

Kadr z filmu “Avatar”

Kadr z filmu “Avatar”

Foto: materiały prasowe

Nowy film Jamesa Camerona zadebiutował wczoraj w amerykańskich kinach. Do Polski trafi w pierwszy dzień świąt. Niezależnie od jego wartości artystycznej rozkręci koniunkturę na kino trójwymiarowe (tzw. 3D) i wirtualnych aktorów.

Jest jednym z najdroższych obrazów w historii. Kosztował prawie 300 milionów dolarów. A razem z pieniędzmi wydanymi na promocję jego budżet pochłonął pół miliarda. Jednak to nie ilość wydanych pieniędzy jest najważniejsza, ale sposób, w jaki James Cameron połączył fabułę z najnowocześniejszą technologią.

[srodtytul]Nowy wspaniały świat[/srodtytul]

Reżyserzy już wielokrotnie pokazywali w kinie spotkania z obcą cywilizacją i podbój kosmosu. Realistyczne efekty specjalne zastosował m.in. Stanley Kubrick w „2001: Odysei kosmicznej” (1968), podnosząc kino science fiction do rangi sztuki. Później George Lucas wymyślił gwiezdną sagę o walce rycerzy Jedi z Imperium. Co oferuje „Avatar”?

Akcja rozgrywa się w XXII wieku. Pewna korporacja wysyła ekspedycję naukowo-militarną na planetę Pandora, którą zamieszkuje niebieskoskóre plemię Na’vi. W misji uczestniczy sparaliżowany od pasa w dół weteran wojenny Jake Sully.

Wyimaginowany świat, w którym bohater odkrywa obcą planetę, znakomicie nadaje się na projekcję w 3D. Wystarczy założyć specjalnie spolaryzowane okulary, aby ulec złudzeniu, że Pandora jest na wyciągnięcie ręki. Można z bliska zobaczyć biegające po dżungli stwory. Niemal ich dotknąć. Albo znaleźć się w środku wielkiej bitwy tubylców z Ziemianami.

Jednak najważniejsza jest postać byłego marines biorącego udział w eksperymencie. Jake korzysta ze specjalnej kapsuły, gdzie za pomocą myśli steruje tytułowym avatarem, czyli tworem, który jest genetyczną krzyżówką Na’vi i człowieka. Ten wątek świetnie obrazuje sytuację publiczności na kinowym seansie filmu Camerona. Jake, aby chodzić, musi wejść w obce ciało. Widz, by zagłębić się w wykreowany przez reżysera wirtualny świat, zakłada okulary.

Doznania oglądających „Avatara” będą bardziej intensywne niż – na przykład – fanów filmów George’a Lucasa. Oni nie mogli w podobny sposób znaleźć się w rzeczywistości „Gwiezdnych wojen”. Poczuć jak to jest, gdy Vader chucha komuś prosto w twarz. Wówczas technologia 3D uchodziła za zbyt kosztowną fanaberię. Teraz – dzięki Cameronowi – trójwymiarowe projekcje staną się powszechne.

Oczywiście to nie on jest pionierem w tej dziedzinie. Wynalazek opatentował jeszcze pod koniec XIX wieku Brytyjczyk William Friese-Greene. Pierwszy film w tej technice nakręcił już w 1922 roku Robert Elder. Złota era nadeszła dopiero w latach 50., gdy Hollywood zachłysnęło się trzecim wymiarem. Wówczas nawet marne fabuły klasy B kręcono w 3D, by oczarować publiczność efektami specjalnymi. Tyle że inwencja filmowców sprowadzała się do „ciskania” w publikę czym popadnie. W stronę widzów leciały więc z ekranów: włócznie, kamienie, a nawet samochody. Szybko więc mieli dość takiej zabawy. Obraz bardzo często był rozmyty, drgał. Na dodatek wielu ludzi wychodziło z kina z bólem głowy i odruchem wymiotnym. Technologię stopniowo poprawiano, ale na dobre przekonała do siebie publiczność dopiero wraz z wprowadzeniem wielkoformatowego ekranu IMAX. Od tego momentu można było bez reszty – i ryzyka dla zdrowia – zanurzyć się w trzeci wymiar kina. Do rozwiązania pozostawał jednak jeszcze jeden problem.

Trójwymiarowe filmy można było kręcić tylko za pomocą wielkich jak pralki kamer, które co prawda świetnie nadawały się do realizacji dokumentów przyrodniczych, ale były nieporęczne i zbyt drogie dla reżyserów fabuł. Żaden z hollywoodzkich producentów nie miał ochoty inwestować w projekt, który już na etapie zdjęć kosztowałby tyle pieniędzy i wysiłku, że nie miałby szans na sukces kasowy w kinach.

Na tę właśnie przeszkodę trafił James Cameron, gdy w połowie lat 90. napisał scenariusz „Avatara”. Schował więc tekst do szuflady i zamiast stworzyć planetę Pandora, zbudował „Titanica” (1997). Film zdobył 11 Oscarów. Zarobił ponad 1,8 miliarda dolarów. Cameron mianował siebie królem świata i... zamilkł na 12 lat.

Ale jak się okazuje, nie miał zamiaru przechodzić na przedwczesną emeryturę. W tym czasie wraz z operatorem Vincentem Pacem stworzył i opatentował system Camera Fusion 3D. Upraszczając, jest to nowatorska kamera cyfrowa – lżejsza i mniejsza od poprzedniczek. Dzięki temu reżyserzy mogą nie tylko normalnie pracować na planie filmowym, ale otrzymują również pierwszorzędne, trójwymiarowe zdjęcia.

Cameron wypróbował ją najpierw w głębinach oceanu, kręcąc dokument „Duchy z głębin 3D” (2003) o wyprawie do wraka „Titanica”. Do realizacji „Avatara” użył blisko 200 kamer. Doskonała jakość obrazu to niejedyna zaleta nowatorskiego rozwiązania. Być może ważniejszy dla przyszłości kina jest sposób, w jaki Cameron połączył tradycyjny film aktorski z animacją komputerową.

[srodtytul]Cyfrowe aktorstwo[/srodtytul]

Wcześniej aktorzy stawali na tle zielonego tła – tzw. greenboksu – a ich gra polegała na wyobrażeniu sobie, że rozmawiają lub walczą z jakimś stworem. Ani oni, ani reżyser nie mieli pojęcia, jaki będzie końcowy efekt takiej sceny. Wszystko zależało bowiem od precyzji grafików, którzy w procesie postprodukcji dorysowywali na komputerze potrzebne postaci i krajobraz.

Tak przebiegała m.in. praca nad „Mrocznym widmem” (1999) George’a Lucasa – prequelem gwiezdnego cyklu – gdzie Ewan McGregor i Liam Neeson jako mistrzowie Jedi spotkali gadatliwego Jar Jar Binksa. Później McGregor przyznawał w wywiadach, że grając w pustej przestrzeni, nie bardzo wiedział, w którą stronę się zwrócić ani jaki gest wykonać. Dopiero po kilku miesiącach graficznej obróbki nakręconego materiału mógł się przekonać, jak naprawdę wygląda to, w czym wziął udział. Tyle że nie było już szans na dokrętki. Film wszedł do kin i mimo olśniewających efektów specjalnych raził sztucznością, a Neeson i McGregor wyglądali na zagubionych.

Tymczasem Cameron miał pełną kontrolę nad końcowym efektem „Avatara”. Dzięki systemowi Fusion 3D mógł oglądać aktorów na tle greenboksu, a zarazem podglądać na monitorze, jak prezentują się w wirtualnej rzeczywistości. I na bieżąco wprowadzać poprawki. To kluczowa rzecz dla branży filmowej. Skróci czas powstawania wysokobudżetowych filmów, obniży koszty produkcji.

„Avatar” może również zmienić oblicze aktorstwa. U Camerona grają nie tylko żywi ludzie, ale także ich wirtualne odpowiedniki w postaci Na’vich. Co prawda, cyfrowe kopie aktorów nie są w kinie żadną nowością, ale wygląda na to, że twórca „Terminatora” znalazł lepszy sposób ich tworzenia niż poprzednicy.

Najpierw uważnie śledził poczynania kolegów po fachu, zwłaszcza Petera Jacksona i Roberta Zemeckisa. Pierwszy z nich we „Władcy pierścieni” wykorzystał technologię motion capture. Wystarczyło, że aktor założył kostium pokryty czujnikami ruchu, a program komputerowy zamieniał jego zachowania na realistycznie poruszającą się, zdigitalizowaną postać. W ten sposób Andy Serkis został bladosinym Gollumem.

Zemeckis uzbroił aktorów nie tylko w czujniki, ale także minikamery, aby oprócz ruchu zarejestrować w pamięci komputera mimikę wykonawców. Technologię nazwał performance capture, co można przetłumaczyć jako „przetworzenie roli”.

[wyimek]Widz nie będzie już w stanie odróżnić, co w kreacji aktora jest jego własnym wkładem, a co dodali grafik i reżyser[/wyimek]

Dzięki temu w „Beowulfie” Zemeckisa oglądaliśmy cyfrową wersję Angeliny Jolie, przypominającą ponętnego skorpiona. A w „Opowieści wigilijnej” – Jima Carreya jako skąpego starca Scrooge’a. Performance capture pozwala dowolnie zmieniać wykonawcom kolor włosów, kształt nosa, dodawać rekwizyty. Scenografowie i kostiumolodzy są zbędni.

Do wykonania efektów specjalnych w „Avatarze” Cameron zatrudnił specjalistów ze stworzonego przez Petera Jacksona studia Weta Digital. Zastosował także podobne rozwiązania jak Zemeckis.

Też oblepił ekipę aktorską czujnikami ruchu i kamerkami. Tyle że nazwał swoją metodę emotion capture, jakby chciał zaznaczyć, że jego system jest w stanie uchwycić nie tylko grę, ale i emocje. Dotychczas animowane komputerowo sylwetki aktorów przywodziły na myśl ożywione manekiny z muzeum Madame Tussaud. Chodziły, mówiły, śmiały się i płakały, ale były wewnętrznie martwe. W „Avatarze” zyskują ludzki pierwiastek.

Jeśli film odniesie kasowy sukces, czeka nas zapewne wysyp fabuł z cyfrowo wykreowaną obsadą. A widz nie będzie już w stanie odróżnić, co w kreacji aktora jest jego własnym wkładem, a co dodali grafik i reżyser. Niewykluczone, że w przyszłości doczekamy się także wirtualnie ożywionych legend kina. Stworzenie trójwymiarowych modeli np. Humphreya Bogarta i Marylin Monroe nie powinno stanowić problemu, jeśli wzrośnie moc obliczeniowa komputerów. Gesty oraz głos Bogarta i Monroe może podłożyć dowolna gwiazda współczesnego Hollywood.

[srodtytul]Ekspansja 3D[/srodtytul]

Na przykładzie „Avatara” widać, jak ewoluuje kino. Stopniowo zmienia się w medium totalne, które chce zawładnąć wszystkimi zmysłami widza. Z cyfrowej technologii 3D korzystają już giganci familijnej rozrywki: Disney, Pixar i DreamWorks. Apetytu na 3D nabrali również Peter Jackson, Steven Spielberg i George Lucas. Pierwszy zamierza stworzyć trójwymiarowego „Hobbita”. Drugi – zrealizować w ten sposób „Tintina”. Trzeci – ponownie wypuścić do kin udoskonaloną wersję „Gwiezdnych wojen”. Nic dziwnego, że rośnie liczba sal kinowych przystosowanych do projekcji 3D. W Stanach Zjednoczonych jest ich około 4,5 tysiąca. W Polsce – ponad 100.

Trójwymiarowe filmy będą w naszych domach. Na DVD ukaże się w styczniu horror „Oszukać przeznaczenie 4” – w zestawie ze specjalnymi okularami. Ci, którzy mają telewizory przystosowane do odbioru cyfrowej jakości obrazu, mogą popróbować trzeciego wymiaru, nie ruszając się z fotela.

W tej sytuacji warto sobie przypomnieć, że u zarania kina efekty specjalne przypominały sztuczki iluzjonisty amatora. Ich pionierem był George Melies, który zaczynał karierę jako magik w teatrze, więc kino traktował jak sztukę iluzji. W jego obrazach przedmioty często znikały lub w zaskakujący sposób zmieniały kształt. Najsłynniejszym filmem Meliesa była „Podróż na Księżyc” z 1902 roku z legendarną sceną, w której statek kosmiczny uderza w tarczę Księżyca.

Tamten filmik pokazuje lot w kosmos z ironicznym dystansem. Wszechświat wydaje się niedostępny, dlatego dla Meliesa jego odkrywanie jest żartem. Cameron proponuje wyprawę na serio. Patrząc na głównego bohatera „Avatara”, który biega i walczy w ciele kosmity na dalekiej planecie, możemy niemal fizycznie poczuć, jak to jest odbyć podróż do gwiazd.

Nowy film Jamesa Camerona zadebiutował wczoraj w amerykańskich kinach. Do Polski trafi w pierwszy dzień świąt. Niezależnie od jego wartości artystycznej rozkręci koniunkturę na kino trójwymiarowe (tzw. 3D) i wirtualnych aktorów.

Jest jednym z najdroższych obrazów w historii. Kosztował prawie 300 milionów dolarów. A razem z pieniędzmi wydanymi na promocję jego budżet pochłonął pół miliarda. Jednak to nie ilość wydanych pieniędzy jest najważniejsza, ale sposób, w jaki James Cameron połączył fabułę z najnowocześniejszą technologią.

Pozostało 95% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu