Wyimaginowany świat, w którym bohater odkrywa obcą planetę, znakomicie nadaje się na projekcję w 3D. Wystarczy założyć specjalnie spolaryzowane okulary, aby ulec złudzeniu, że Pandora jest na wyciągnięcie ręki. Można z bliska zobaczyć biegające po dżungli stwory. Niemal ich dotknąć. Albo znaleźć się w środku wielkiej bitwy tubylców z Ziemianami.
Jednak najważniejsza jest postać byłego marines biorącego udział w eksperymencie. Jake korzysta ze specjalnej kapsuły, gdzie za pomocą myśli steruje tytułowym avatarem, czyli tworem, który jest genetyczną krzyżówką Na’vi i człowieka. Ten wątek świetnie obrazuje sytuację publiczności na kinowym seansie filmu Camerona. Jake, aby chodzić, musi wejść w obce ciało. Widz, by zagłębić się w wykreowany przez reżysera wirtualny świat, zakłada okulary.
Doznania oglądających „Avatara” będą bardziej intensywne niż – na przykład – fanów filmów George’a Lucasa. Oni nie mogli w podobny sposób znaleźć się w rzeczywistości „Gwiezdnych wojen”. Poczuć jak to jest, gdy Vader chucha komuś prosto w twarz. Wówczas technologia 3D uchodziła za zbyt kosztowną fanaberię. Teraz – dzięki Cameronowi – trójwymiarowe projekcje staną się powszechne.
Oczywiście to nie on jest pionierem w tej dziedzinie. Wynalazek opatentował jeszcze pod koniec XIX wieku Brytyjczyk William Friese-Greene. Pierwszy film w tej technice nakręcił już w 1922 roku Robert Elder. Złota era nadeszła dopiero w latach 50., gdy Hollywood zachłysnęło się trzecim wymiarem. Wówczas nawet marne fabuły klasy B kręcono w 3D, by oczarować publiczność efektami specjalnymi. Tyle że inwencja filmowców sprowadzała się do „ciskania” w publikę czym popadnie. W stronę widzów leciały więc z ekranów: włócznie, kamienie, a nawet samochody. Szybko więc mieli dość takiej zabawy. Obraz bardzo często był rozmyty, drgał. Na dodatek wielu ludzi wychodziło z kina z bólem głowy i odruchem wymiotnym. Technologię stopniowo poprawiano, ale na dobre przekonała do siebie publiczność dopiero wraz z wprowadzeniem wielkoformatowego ekranu IMAX. Od tego momentu można było bez reszty – i ryzyka dla zdrowia – zanurzyć się w trzeci wymiar kina. Do rozwiązania pozostawał jednak jeszcze jeden problem.
Trójwymiarowe filmy można było kręcić tylko za pomocą wielkich jak pralki kamer, które co prawda świetnie nadawały się do realizacji dokumentów przyrodniczych, ale były nieporęczne i zbyt drogie dla reżyserów fabuł. Żaden z hollywoodzkich producentów nie miał ochoty inwestować w projekt, który już na etapie zdjęć kosztowałby tyle pieniędzy i wysiłku, że nie miałby szans na sukces kasowy w kinach.
Na tę właśnie przeszkodę trafił James Cameron, gdy w połowie lat 90. napisał scenariusz „Avatara”. Schował więc tekst do szuflady i zamiast stworzyć planetę Pandora, zbudował „Titanica” (1997). Film zdobył 11 Oscarów. Zarobił ponad 1,8 miliarda dolarów. Cameron mianował siebie królem świata i... zamilkł na 12 lat.