Na ekranach rządzi "Avatar". Król rozrywki James Cameron przygotował ją wedle sprawdzonego przepisu: olśnić efektami i dopisać do nich fabułę, którą zrozumie nawet średnio rozgarnięty nastolatek.
Tymczasem do kin wchodzi właśnie "The Limits of Control" Jima Jarmuscha. To obraz skrajnie antyhollywoodzki, bez atrakcji, robiony z pozycji outsidera. Jarmusch nie aspiruje do roli władcy masowej wyobraźni. Nie przymila się widzowi. Proponuje eksperyment.
Bezimienny, czarnoskóry mężczyzna (Isaach De Bankolé) w stylowym garniturze przemierza Hiszpanię. Odwiedzając kolejne knajpki i kawiarnie, zawsze postępuje wedle tego samego rytuału. Najpierw zamawia dwie kawy espresso, a następnie czeka na umówione spotkania z rozmaitymi ludźmi (m.in. Tildą Swinton, Gaelem Garcią Bernalem, Johnem Hurtem), podczas których wymienia się z nimi pudełkami zapałek. Oni dostają diamenty. On – wskazówki zapisane na kartkach.
Na pierwszy rzut oka główny bohater przypomina wiecznego turystę z "Nieustających wakacji" (1980) – debiutu reżyserskiego Jarmuscha. Tamten obraz, nakręcony w erze narodzin MTV, był zaprzeczeniem estetyki teledysków. Ten idzie na przekór standardom wyznaczanym przez superprodukcje. Starannie zakomponowane kadry są statyczne, akcji w zasadzie nie ma. Jarmusch odarł "The Limits of Control" z tego, co potocznie nazywamy filmem. Jakby chciał przekornie udowodnić, że esencją X muzy nie jest rozbuchany spektakl, ale formalna asceza.
Niestety, jego metoda nie działa. Pozbawiając obraz fabuły i psychologii, pozostawił rachityczny szkielet – nagi schemat, na którym dopiero można budować opowieść.