Reklama

Banały Jarmuscha

"The Limits of Control" to chybiony eksperyment pełen pseudofilozoficznych wywodów o naturze świata

Publikacja: 26.01.2010 17:56

"The limits of control"

"The limits of control"

Foto: Materiały Promocyjne

Na ekranach rządzi "Avatar". Król rozrywki James Cameron przygotował ją wedle sprawdzonego przepisu: olśnić efektami i dopisać do nich fabułę, którą zrozumie nawet średnio rozgarnięty nastolatek.

Tymczasem do kin wchodzi właśnie "The Limits of Control" Jima Jarmuscha. To obraz skrajnie antyhollywoodzki, bez atrakcji, robiony z pozycji outsidera. Jarmusch nie aspiruje do roli władcy masowej wyobraźni. Nie przymila się widzowi. Proponuje eksperyment.

Bezimienny, czarnoskóry mężczyzna (Isaach De Bankolé) w stylowym garniturze przemierza Hiszpanię. Odwiedzając kolejne knajpki i kawiarnie, zawsze postępuje wedle tego samego rytuału. Najpierw zamawia dwie kawy espresso, a następnie czeka na umówione spotkania z rozmaitymi ludźmi (m.in. Tildą Swinton, Gaelem Garcią Bernalem, Johnem Hurtem), podczas których wymienia się z nimi pudełkami zapałek. Oni dostają diamenty. On – wskazówki zapisane na kartkach.

Na pierwszy rzut oka główny bohater przypomina wiecznego turystę z "Nieustających wakacji" (1980) – debiutu reżyserskiego Jarmuscha. Tamten obraz, nakręcony w erze narodzin MTV, był zaprzeczeniem estetyki teledysków. Ten idzie na przekór standardom wyznaczanym przez superprodukcje. Starannie zakomponowane kadry są statyczne, akcji w zasadzie nie ma. Jarmusch odarł "The Limits of Control" z tego, co potocznie nazywamy filmem. Jakby chciał przekornie udowodnić, że esencją X muzy nie jest rozbuchany spektakl, ale formalna asceza.

Niestety, jego metoda nie działa. Pozbawiając obraz fabuły i psychologii, pozostawił rachityczny szkielet – nagi schemat, na którym dopiero można budować opowieść.

Reklama
Reklama

Taki rodzaj zabawy może być interesującym ćwiczeniem dla reżysera. Dla widza – jeśli nie jest ślepo zapatrzony w twórczość Jarmuscha – oglądanie "The Limits of Control" okazuje się męczarnią. Zwłaszcza że autor "Broken Flowers", cytując samego siebie i klasyków kina, nie ma nic ciekawego do przekazania.

Stopniowo odkrywamy, że jego bezimienny wędrowiec jest gangsterem, podobnie jak bohater "Ghost Doga – drogi samuraja". Obu łączy nie tylko wykonywana profesja, kolor skóry i postępowanie zgodne z filozofią Wschodu, ale także świadomość, że rzeczywistość jest iluzją. Tyle że to, co w "Ghost Dogu" było wyrażone w formie poetyckiej impresji, w "The Limits of Control" trąci banałem. – Postrzeganie jest subiektywne – powtarza grający główną rolę De Bankolé, jakby wygłaszał pseudofilozoficzną formułkę. Złotych myśli jest więcej. – Film to sen, co do którego nie mamy pewności, czy się przyśnił – mówi Tilda Swinton stylizowana na Ritę Hayworth w wersji pop-art. Tego typu sceny sugerują głębię, ale naprawdę nic nie znaczą. Tak, jak nawiązania do Hitchcocka, Godarda, Melville'a, Wellesa, Leone.

W istocie "The Limits of Control" jest pusty jak wydmuszka i płaski intelektualnie jak... "Avatar".

Film
Oscary 2026: Krótkie listy ogłoszone. Nie ma „Franza Kafki”
Film
USA: Aktor i reżyser Rob Reiner zamordowany we własnym domu
Film
Nie żyje Peter Greene, Zed z „Pulp Fiction”
Film
Jak zagra Trump w sprawie przejęcia Warner Bros. Discovery przez Netflix?
Film
„Jedna bitwa po drugiej” z 9 nominacjami Złotych Globów. W grze Stone i Roberts
Materiał Promocyjny
Działamy zgodnie z duchem zrównoważonego rozwoju
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama