Jego „Wkraczając w pustkę” – opowieść o narkotykowym dilerze, który jako duch krąży nad ulicami Tokio – wystawia wrażliwość widza na ciężką próbę. Tym filmem można się zachłysnąć albo go ze wstrętem odrzucić.
Pamiętacie państwo „Nieodwracalne” (2002), w którym Noe pokazał scenę gwałtu na Monice Bellucci? W tamtym obrazie, przekraczając granicę obyczajowego tabu, Noe pokazał, jak niszczone jest to, co czyste i piękne. „Wkraczając w pustkę” też szokuje, ale tym razem reżyser opowiada o wyzwoleniu się z przemocy i cierpienia.
Bohaterem jest młody Amerykanin o imieniu Oscar, który wraz z siostrą Lindą mieszka w Tokio. On diluje, ona tańczy na rurze w nocnych klubach. Oscar obiecał Lindzie, że nigdy jej nie zostawi. Pierwsza niespodzianka: po kilkunastu minutach bohater ginie. Druga: jego dusza opuszcza ciało i błąka się po japońskiej metropolii. Tak jakby Oscar chciał z dystansu spojrzeć na własne życie. A przy okazji zaopiekować się osamotnioną siostrą.
Atutem filmu jest eksperymentalna narracja. Akcję śledzimy oczami bohatera. Najpierw jak w grze komputerowej typu „Doom” czy „Max Payne”. Później, gdy dusza Oscara ulatuje, z lotu ptaka. Te hipnotyczne jazdy kamery, pulsujące od miejskich neonów kadry, transowy rytm i narkotykowe wizje sprawiają, że oglądanie „Wkraczając w pustkę” przypomina psychodeliczną podróż, atakuje wszystkie zmysły widza.
Przyznam, że początkowo film Noego zawładnął mną bez reszty. Ale pod wirtuozerską formą czai się metafizyka o grzechu i odkupieniu rodem z banalnego komiksu.