O festiwalu w Gdyni
Nie wyrzucajcie Smarzowskiego do Hollywood - komentarz Barbary Hollender
Debiutant, który odbiera taką nagrodę festiwalu, musi się cieszyć? Jeszcze jak. To wielkie wyróżnienie. No i przegrać z Jerzym Skolimowskim, zdobywcą Złotych Lwów, jest zaszczytem. Sześć lat temu wyjechałeś z Gdyni z nagrodą specjalną jury za film „Oda do radości"... ... dostaliśmy tę nagrodę z Anną Kazejak i Maciejem Migasem. „Oda..." składała się z trzech półgodzinnych nowel. Sporo się od tamtego czasu zmieniło? U mnie na pewno, a i festiwal zmienił formułę. Niełatwo było się dostać do konkursu. Nowy dyrektor artystyczny ograniczył liczbę startujących filmów, więc już znalezienie się w wyselekcjonowanej 12 było splendorem. A wyróżnienie wśród tak znakomitych produkcji, przyniosło ogromną satysfakcję. Z jakim założeniem robiłeś „Salę samobójców"? Chciałem, by dla młodych ludzi była zachętą. Żeby nie bali się być sobą. To film o pielęgnowaniu własnej indywidualności, którą z czasem można się podzielić z innymi. Pamiętam jeszcze całkiem nieźle, jak to jest, kiedy mając naście lat, walczy się o niezależność. Potem też trochę czasu i starań kosztowało mnie, by zostać reżyserem. Mówić własnym głosem. Na swój sposób. Udało się, więc jak widać – warto walczyć. Pracujesz już nad nowym filmem. Poświęcisz mu tak dużo czasu, jak „Sali..."? Mam nadzieję, że film o Powstaniu Warszawskim będzie realizowany tyle, ile trzeba. Nie chciałbym jednak tego czasu przeciągać, więc ostro zabraliśmy się do roboty.
Uporałeś się już z tytułowym lękiem wysokości? Każdy z nas ma obawy, które zostają z nim całe życie. Trudno się ich pozbyć. I może dobrze, bo mobilizują do tego, by je przezwyciężać. O tym jest mój film. O przełamywaniu fizycznego lęku przed wysokością, który wciąż – jak mój ojciec – mam, ale też przed życiem, przed podejmowaniem wyzwań. Ekipa podpisała się pod otwierającą film dedykacją: „tacie..."? Zdarzyło się coś niezwykłego. Moją osobistą i ważną dla mnie od lat historię kolejni dołączający do tego projektu ludzie zaczęli odczuwać jako swoją. Opowiadali ją przez swoje zdjęcia, współscenariusz, grę aktorską. I gdzieś w tych atomach ekranu zamknęła się prawda, jaką każdy z nas dał tej historii. Łatwo było wejść na scenę po nagrodę? Kładką zawieszoną nad kanałem dla orkiestry? Nie myślałem o tym, jak jest umiejscowiona. Większy stres miałem z powodu tego, co powiedzieć, żeby nikogo nie pominąć. Poza tym... chyba nabrałem obycia w odbieraniu nagród (śmiech). Dzięki „Królikowi po berlińsku". Teraz „wysłałeś w świat" kolejny film. I co dalej? Wracam do poczucia humoru. Z Piotrem Rosołowskim robimy dokument o haitańskim kapłanie voodoo, który w 1980 roku przyleciał do nas i tak się poczuł Polakiem, że chciał zatrzymać sowieckie czołgi i zdjąć zły urok z generała Jaruzelskiego. Mam nadzieję, że w „Sztuce znikania" spojrzymy na historię oczami kogoś z innej kultury i zobaczymy się w niej na nowo.
Greg czy Grzegorz? Jakie imię pan nosi? W Szwajcarii, gdzie się wychowałem i zacząłem robić filmy, łatwiej wymawiało się skrócone imię, więc przy nim zostałem. Chociaż teraz częściej pracuję w Polsce. Scenarzysta, reżyser, operator, producent filmowy, montażysta, kompozytor muzyki filmowej, gitarzysta... Kim pan się teraz czuje? Przede wszystkim reżyserem. Od czasu debiutu – „Całej zimy bez ognia" (2004 rok – przyp. red.) – staram się nie mieć za długiej przerwy na planie. Dlatego reżyserował pan seriale? „Na dobre i na złe", „Pitbull" a ostatnio „Londyńczycy" pozwolili mi pracować m.in. ze znakomitymi aktorami i operatorami. Każda z tych produkcji miała inny charakter, inaczej była realizowana. Sporo się przy nich nauczyłem, ale kiedy pojawiła się możliwość nakręcenia „Wymyku", poświęciliśmy się tylko temu filmowi. Jest świetnie wymyślony, nieprzewidywalny w warstwie fabularnej i rysunku postaci, znakomicie zagrany, wyreżyserowany i sfilmowany. Zgodnie z tytułem „wymyka" się klasyfikacjom. Taki jest sens tego tytułu? Najpierw spodobało mi się słowo. Jest krótkie, graficznie dobrze się układa. Ale najważniejsze jest, jak dobrze oddaje istotę sprawy, położenie głównego bohatera, jego działania. Fred grany przez Roberta Więckiewicza znajduje się w klinczu. Próbuje się z niego wyswobodzić, ale robi to w bardzo niezdarny sposób. Im gwałtowniej się miota, tym bardziej zaciska się pętla? Wymknie się? Zostawiam to ocenie widzów.