Pro, Barbara Hollender
Jak dobry kabaret
Lubię reżyserów, którzy – jak Marek Koterski – wierzą w inteligencję widza.
No, więc dobrze: jestem babą. Szukam pół godziny w torebce kluczy, a gdy niestarannie zmyję wieczorem rzęsy, zostawiam na ręczniku czarne ślady. Ale staram się włączać w samochodzie odpowiedni kierunkowskaz, nie biję też męża smyczą. Zresztą nie mamy psa. I wystarcza mi samokrytycyzmu, żeby na filmie Koterskiego chwilami umierać ze śmiechu. To pierwszy sukces „Bab..." – widownia bawi się, jakby siedziała w kabarecie – inteligentnym, w starym, dobrym stylu.
Każdemu reżyserowi życzyłabym, żeby w czasach, gdy kino przyciąga publiczność fajerwerkami technicznymi i produkcjami za 200 mln dolarów, potrafił utrzymać uwagę widzów na dwóch facetach, którzy gadają jadąc samochodem. I to drugi sukces filmu.
A teraz trzeci – najważniejszy. „Baby..." nie są tylko doraźną składanką skeczy. Ten film wpisuje się w fascynujący cykl portretów polskiego inteligenta, jaki od swego debiutu szkicuje na ekranie Marek Koterski. Znów więc oglądamy na ekranie inteligenta, który dusił się w niemożnościach reżimu PRL-owskiego, a po transformacji, zdegradowany i niezaradny, nie potrafił złapać wiatru w żagle. Faceta, który swoje lęki i frustracje topił w alkoholu i trzeźwiał dopiero wtedy, gdy w nałogu zaczynał pogrążać się jego syn. Teraz Adam Miauczyński – sfrustrowany, pełen tęsknot inteligent – jedzie średniej klasy samochodem w nieznanym kierunku. Jego samochód przypomina trochę statek płynący nie wiadomo dokąd w „Rejsie". A on, zmęczony i łysiejący, razem z towarzyszem podróży wylewają żale i kompleksy, spychając wszystko na... baby. Bo w końcu na kogoś trzeba.