Polecamy magazyn weekend.rp.pl
Chwilę wcześniej, 32. prezydent Stanów Zjednoczonych podpisał akt znoszący słynną, XVIII poprawkę do konstytucji, zwaną ustawą Volsteada. Alkohol znów stał się legalny.
Narodowa Ustawa o Prohibicji obowiązywała przez 13 lat, od 1920 do 1933 roku. Za krótko, by skierować społeczeństwo na drogę wstrzemięźliwości, wystarczająco długo, by dać możliwość zarobienia ogromnych pieniędzy na nielegalnej produkcji alkoholu tym, którzy zakazem się nie przejęli. „Szlachetny Eksperyment"(The Noble Experiment) wymknął się spod kontroli i zamiast uwolnić Amerykę od plagi pijaństwa, stał się pożywką dla zorganizowanej przestępczości.
Hazard i prostytucja, najważniejsze dotąd źródła dochodów bossów podziemnego świata, ustąpiły pola szmuglowaniu alkoholu. Na nielegalnych baryłkach z burbonem i winem swoją potęgę zbudowali drugorzędni gangsterzy, jak Meyer Lansky i Al Capone. Kariera tego ostatniego to zresztą najbardziej bolesny dowód porażki Ustawy Volsteada, czy może raczej krótkowzroczności jej twórców. Porażek było zresztą znacznie więcej i to od samego momentu wejścia zakazu w życie. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać w USA rozmaite organizacje religijne i kościoły, które w myśl pierwszej wersji ustawy miały prawo produkować i posiadać alkohol do celów sakralnych. Kiedy jasnym się stało, że wino mszalne służy przede wszystkim do świeckich celów, ustawę zaostrzono. Z odsieczą „mokrym" (określenie przeciwników prohibicji) przyszli wówczas... lekarze.
Szybko okazało się (cóż za zbieg okoliczności!), że alkohol może być skutecznym lekarstwem na blisko 30 schorzeń, jak astma czy cukrzyca! Wódka na receptę? Czemu nie! Kilka dolarów załatwiało sprawę – lekarz wystawiał receptę a „chory" udawał się do drogerii, gdzie bez obaw, legalnie nabywał „lekarstwo". Astmatyków w amerykańskim społeczeństwie przybywało jak dziś – zachowując proporcje – chorych na tę przypadłość wśród zawodowych biegaczek narciarskich, lekkoatletów czy kolarzy. Kto nie „chorował" i nie był praktykującym członkiem któregoś z nowopowstałych kościołów, także nie miał większych problemów z wychyleniem szklaneczki whiskey. W samym Chicago było ok. 10 tysięcy miejsc, gdzie można było napić się alkoholu. Praktycznie w każdym większym mieście podziemie alkoholowe tętniło życiem. W zakamuflowanych barach spotykali się ludzie z różnych środowisk, kobiety i mężczyźni, biedni i bogaci, którzy, zwykle przy dźwiękach zdobywającego coraz większą popularność jazzu, oddawali się zakazanej przyjemności.