Jak oskubać w trójwymiarze

Studia filmowe wmawiają nam, że 3D to przyszłość kina i każą sobie płacić coraz więcej za trójwymiarowe podróbki

Publikacja: 30.04.2012 20:21

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Aż 210 mln dol. – tyle w ciągu tygodnia zarobił „Titanic 3D" w kinach całego świata, przy czym lwia część tej kwoty to wpływy z zagranicy (czyli – jak to określają Amerykanie –  „overseas", znaczy „nie z USA"). Polacy przyjęli powtórkę z rozrywki wstrzemięźliwie – na razie za bilety zapłaciło kilkadziesiąt tysięcy widzów. Ale superprodukcja Jamesa Camerona z powodzeniem żegluje przez ekrany w wielu innych krajach (w Chinach stała się już najlepiej zarabiającym  filmem wyświetlanym w historii tamtejszych IMAX-ów), a branża ma kłopot.

Z jednej strony ponownie „pieniądze przemówiły", a z pieniędzmi się w Hollywood nie dyskutuje. Cudzy sukces to powód do jak najszybszego wywołania we własnym studiu burzy mózgów kończącej się nieodmiennie żądaniem „zróbmy to samo, ale inaczej". Z drugiej – wszyscy głowią się nad tym, na ile fenomen dwóch najbardziej kasowych filmów w historii – „Awatara" (2009) oraz „Titanica" (1997) – to po prostu zasługa samego Jamesa Camerona, człowieka, który poznał najwyraźniej tajemniczą formułę zamieniania w złoto wszystkiego, czego się dotknie. „Awatar" zarobił w kinach łącznie 2,8 mld dol., kwotę, która powinna wywołać zawrót głowy, gdyby nie fakt, że 12 lat wcześniej oryginalny „Titanic" zarobił dwa miliardy (stając się wówczas hitem wszech czasów – dziś, po „Awatarze", spadł na drugie miejsce). Teraz, dzięki przeróbce na 3D, „Titanic" płynie ku barierze 3 mld.

Hollywoodzcy handlarze starzyzną

Sądząc po pośpiechu, z jakim konkurencja szykuje swoje trójwymiarowe premiery (oraz powtórne premiery), sprawa została przesądzona i 3D to przyszłość kina (czyli sprawdza się to, co w roku debiutu „Awatara" wieściły prasowe nagłówki, m.in. głośny tekst w tygodniku „Time"). Koniec, kropka – a potem żyli długo i szczęśliwie, przeliczając rosnące góry szeleszczących banknotów. Prawda jest inna – wiele wskazuje na to, że jesteśmy ofiarami największego kinowego przekrętu wszech czasów. Wystarczy rzucić okiem na listę premier 3D ostatnich lat, by zobaczyć uderzającą prawidłowość. Niemal wszystkie da się zakwalifikować do dwóch grup: pierwsza to powtórne wprowadzenie do kin dawnych hitów w nowych wersjach. Oprócz „Titanica" mamy tu więc „Gwiezdne Wojny: Mroczne Widmo" George'a Lucasa, znane animowane przeboje „Król Lew" oraz „Piękna i bestia", a także podliftingowane na wersję stereoskopową pierwsze trzy „Shreki".

Obrazy słabe i nudne pozostaną gniotami nawet wtedy, gdy się je przerobi na filmy 3D

Drugą grupę tworzą filmy już kręcone z myślą o wyświetlaniu z technologii 3D (najczęściej w dwóch wersjach – tradycyjnej i częściowo trójwymiarowej), ale stanowiące kontynuacje lub remake przebojów sprzed lat. „Kung Fu Panda 2", „Auta 2", „Piraci z Karaibów: na nieznanych wodach", „Conan Barbarzyńca". Ich zakwalifikowanie do „trójwymiarowych"  zazwyczaj bywa zresztą wątpliwie, często mamy do czynienia z filmami, którym dopiero w obróbce cyfrowej nadano pozory 3D.

Kiedy przejrzy się z kolei zapowiedzi premier, okazuje się, że handel starzyzną dopiero się rozkręca. Czekają nas odświeżone „Potwory i spółka", „Gdzie jest Nemo", „Park jurajski" czy „Mała syrenka". A jeśli idzie o sequele i remaki – nowy „Star Trek", nowy „Resident Evil", nowe „Teksańska masakra" i „Spiderman". Szczerze mówiąc, każde powtórzenie w tym kontekście słowa „nowy" sprawia, że cała ta wyliczanka brzmi coraz śmieszniej.

Dziś zatem produkcja filmów 3D (znacznie częściej: fałszywych 3D) służy nie wyznaczaniu nowych ścieżek w rozwoju kina, tylko jest kolejnym sposobem zarabiania pieniędzy na tym, na czym już raz zarobiono. Ci, którzy już zbili fortunę, próbują ją jeszcze powiększyć, wyciskając z nas kolejne dolary za sprzedanie tego samego produktu w lekko odświeżonym opakowaniu. Ci, których na kosztowną technologię nie stać, zostają w tyle. Na nowe dzielenie łupów się nie załapią, choć bardzo by chcieli. Próby w rodzaju polskiej „1920. Bitwy Warszawskiej" czy hinduskich horrorów 3D to nie te progi, nie te budżety i nie te możliwości światowej ekspansji.

Trójwymiarowy biznes Hollywood skazał nas więc na kinowy Dzień Świstaka, który tylko częściowo można wytłumaczyć chęcią powtórzenia sukcesów Jamesa Camerona i jego superprodukcji. Bardziej chodzi tu o ogólny kryzys branży, która jest dziś zdecydowanie zbyt kosztowna i atakowana ze wszystkich stron przez inne formy elektronicznej rozrywki: od coraz lepszych seriali telewizyjnych, przez wyśmienite gry komputerowe, po uzależniający jak narkotyk Internet.

Dwie dekady temu budżet na poziomie 100 mln dol. uważano za oszałamiający, dziś często dopiero zaczyna się od niego rozmowę. Nieustannie rosną też koszty promocji, bo coraz trudniej przebić się ze swoim produktem przez informacyjny szum XXI w. W tej sytuacji narodziny „trójwymiarowości" okazały się dla Hollywood zbawieniem. Hasło „3D" stało się znakomitą wymówką, by znowu zarobić na tym samym, zamiast ryzykować z inwestycją w nowe pomysły. Jest też (zobaczymy jak długo) nośnym hasłem reklamowym.

Zabić przyszłość, zanim się narodzi

Trójwymiarowa gorączka stała się zarazem przyczyną głębokiej schizofrenii we współczesnym Hollywood. Z jednej strony nikt nie chce zostać w tyle ani wyjść na zacofanego buraka – stąd oficjalna propaganda pełna słów uznania dla „przełomowej technologii", „odrodzenia kina" i tak dalej. Z drugiej – ani twórcy, ani producenci wcale się do 3D nie śpieszą, a ich zastrzeżenia brzmią bardzo rozsądnie.

Kiedy studio próbowało namówić Christophera Nolana, by nakręcił „Incepcję" jako film 3D, reżyser zdecydowanie odmówił, choć na pozór byłby to idealny wehikuł dla nowej technologii – proszę sobie wyobrazić wszystkie efektowne sceny zwijania rzeczywistości wzbogacone o dodatkowy wymiar, wszystkie te kamienice wjeżdżające prosto do naszego mózgu przez gogle IMAX. Ale Nolan miał swoje racje. Po pierwsze wiedział, że dysponuje produktem tak efektownym, że i bez sztuczek 3D ściągnie do kin tłumy. Po drugie nie chciał, by to technologia stała się głównym bohaterem filmu – miał przecież zabukowanych naprawdę dobrych aktorów. Po trzecie produkowanie prawdziwego filmu 3D to wciąż dziś wyprawa w nieznane. Operatorzy skarżą się na kłopoty z właściwym komponowaniem ujęć, bo zmuszeni są do pracy z wieloma cyfrowymi kamerami naraz (szczególnie, że podgląd jest maleńki, a efekty oglądamy na gigantycznych ekranach – o wsypę nietrudno).

Często kadry w wielu filmach 3D są zadziwiająco statyczne, niczym w dawnych czasach, kiedy w superprodukcjach kostiumowych stawiało się kamerę na lekkim podwyższeniu i filmowało wielkie dekoracje wypełnione tłumem statystów. Dziś wygląda to tak, że nieraz to, co zgrano z planu, to robota gotowa tylko z grubsza. Najważniejsze jest i tak to, co potem zrobi się w laboratorium obróbki cyfrowej, gdzie dorabia się głębię, ulepsza licho wyglądającą rzeczywistość i rozszczepia obraz tak, by jego powtórne połączenie nastąpiło w naszych umysłach dopiero na sali kinowej, kiedy założymy specjalne okulary.

Kolejny problem to rosnąca irytacja widzów, którzy na razie karnie płacą za oglądanie filmów 3D, ale jednocześnie zauważają, że z produktem jest coś nie tak. Czasem bowiem czują się tak, jak niegdyś na filmach dokumentalnych w IMAX-ach, kiedy powstawało wrażenie wchodzenia w inną rzeczywistość, a czasem czują się oszukani, bo dostali produkt 2D, ale sztucznie podrasowany. Jak powiedział branżowemu pismu „Variety" Jeffrey Katzenberg, szef DreamWorks Animation, dziś branża filmowa ciężko pracuje nad tym, żeby zamordować kurę, zanim zacznie ona znosić złote jaja. Skomentował w ten sposób pośpieszne przerabianie filmów tradycyjnych na pseudo-3D. Jako negatywne przykłady wskazał m.in. „Starcie tytanów" Louisa Leterriera i „Alicję w Krainie Czarów" Tima Burtona.

Kiedy nadejdzie krach

Gdy sprawdzimy dokładnie listę premier kinowych ostatnich lat, znajdziemy cały legion podróbek kręconych zdecydowanie tradycyjnie, a potem wyświetlanych jako „trójwymiarowe". Tak jest z sequelem „Starcia tytanów", czyli wędrującym właśnie przez ekrany świata „Gniewem tytanów", tak było nawet z mocno reklamowanym jako cud 3D  filmem „John Carter", do którego dorobiono trójwymiarowe tła. W najbliższym czasie proszę zaś strzec się m.in. takich produktów jak „Faceci w czerni 3" – to zupełnie klasyczny film 2D, który warto obejrzeć w tradycyjnym kinie, nie ma powodu, by płacić drożej za bilet.

Na tym tle warto dostrzec wysiłek i uczciwość twórców pierwszego polskiego filmu 3D, czyli „1920. Bitwy Warszawskiej" Jerzego Hoffmana. Kręcono go z użyciem systemu Fusion Camera System – takiego, jaki stworzono na potrzeby „Awatara" Jamesa Camerona. Inna sprawa, że te techniczne starania to jedyne, za co film Hoffmana można docenić.

W pewnym sensie dzisiejsze kłopoty z 3D przypominają kłopoty, z jakimi zmagali się ponad pół wieku temu twórcy filmów w technologii Technicoloru. Wymagała ona niezwykle mocnego naświetlenia planu, przez co temperatura na planie osiągała 40 stopni Celsjusza. Bardzo utrudnione było manewrowanie kamerami, ponieważ Technicolor wymagał rejestracji obrazu na trzech osobnych taśmach filmowych. Długo by wymieniać. Krótko mówiąc, efekt na ekranie był znakomity, ale kłopoty z organizacją – olbrzymie. Podobnie jak koszty.

Technicolor szybko ustąpił bardziej efektywnym sposobom kręcenia filmów. Czy podobny los czeka technologię 3D? W sondażach przeprowadzanych w USA ludzie twierdzący, że mają dość trójwymiarowych produkcji, wygrywają z entuzjastami w stosunku 70 do 30 proc. To deklaracje, bo rzeczywistość wciąż faworyzuje Hollywood – kolejne filmy zarabiają kolejne pieniądze.

Z drugiej strony przybywa ludzi gotowych podpisać się pod głośnym artykułem guru amerykańskiej krytyki filmowej Rogera Eberta, który już dwa lata temu ogłosił manifest przeciwników 3D. Tekst nosił tytuł „Dlaczego nienawidzę 3D (i wy też powinniście)". Trzeba przyznać, że argumenty były bardzo przekonujące: po co ulepszać na siłę bardzo dobry produkt, jakim jest tradycyjne kino, dlaczego płacić więcej za mniejszy komfort oglądania, że nie można sobie wyobrazić kręcenia w 3D filmów, które nie są megaprodukcjami (Po co Woody'emu Allenowi trzeci wymiar?). No i rzecz najważniejsza – liczy się to, CO oglądamy, a nie ILE ma wymiarów. Łatwo to dostrzec, kiedy spróbujemy sobie przypomnieć swój dowolny ulubiony film. Czy naprawdę „Casablanca", „Annie Hall", „Fortepian", a nawet „Braveheart" czy „Ojciec chrzestny" potrzebują trzeciego wymiaru, by być dobrymi filmami?

3D jest także po prostu niewygodne – korowody z goglami plus wywoływane przez technologię bóle głowy i (czasem) mdłości. Wyobraźmy sobie, że aby przeczytać książkę, zawsze musimy mieć przy sobie drewniany bucik i przed lekturą włożyć go na lewą stopę, ewentualnie zacisnąć na czaszce metalową obręcz. Nie byłby to czynnik sprzyjający rozprzestrzenianiu się czytelnictwa.

Spójrzmy wreszcie na filmy, które w wersji 3D zarobiły duże pieniądze – czy „Awatar" okazałby się klęską kasową, gdyby powstał tylko w wersji 2D? Jestem przekonany, że nie. Tak jak Cameronowi do zarobienia dwóch miliardów na „Titanicu" nie potrzebne były żadne gogle.

Stawiam dolary przeciw orzechom, że filmy słabe, nudne, przekombinowane nie zarobiłyby więcej tylko dlatego, że pokazywano by je w trzech wymiarach. Bo nuda po prostu nie zna wymiarów. Za to – jak celnie punktuje Roger Ebert – dziwnym trafem zawsze, kiedy Hollywood czuje się zagrożone, próbuje rozpalić publikę sztuczkami technicznymi: jak nie widescreen, to cinerama, jak nie stereo, to kwadro. Do filmu jako do rzemiosła i sztuki wnosi to niewiele. Reżyserzy nie robią się od tego wybitniejsi, aktorzy nie grają lepiej, a scenariusze nie poprawiają się samoczynnie po poddaniu obróbce cyfrowej.

Dlatego z zimną głową patrzmy na gorączkę 3D – wiele wskazuje na to, że to po prostu przejściowa forma show-biznesu, który zmierza w stronę wyznaczaną przez producentów gier komputerowych. Nie ogłuszanie w sali kinowej, nie wytężanie oczu w celu dostrzeżenia czwartego planu, lecz doświadczanie interaktywności i poczucie współuczestnictwa w fabule będzie najprawdopodobniej przyszłością rozrywki. O filmach 3D łatwo nam przyjdzie zapomnieć, zwłaszcza że w wielu wypadkach okazują się po prostu do de.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Aż 210 mln dol. – tyle w ciągu tygodnia zarobił „Titanic 3D" w kinach całego świata, przy czym lwia część tej kwoty to wpływy z zagranicy (czyli – jak to określają Amerykanie –  „overseas", znaczy „nie z USA"). Polacy przyjęli powtórkę z rozrywki wstrzemięźliwie – na razie za bilety zapłaciło kilkadziesiąt tysięcy widzów. Ale superprodukcja Jamesa Camerona z powodzeniem żegluje przez ekrany w wielu innych krajach (w Chinach stała się już najlepiej zarabiającym  filmem wyświetlanym w historii tamtejszych IMAX-ów), a branża ma kłopot.

Pozostało 95% artykułu
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko