W gabinecie lekarskim zapada bezlitosny wyrok. Nieoperowalny guz mózgu. Bardzo złośliwy i agresywny. Kilka miesięcy życia. Na podświetlonym ekranie zdjęcia, które nie pozostawiają wątpliwości. Cichy głos lekarza. Szok. Nagle codzienne sprawy przestają się liczyć. A może właśnie liczą się jeszcze bardziej. Wszystko zatrzymuje się w locie. W pół drogi. Tak zaczyna się nowy film Andreasa Dresena, od sceny, jakiej każdy z nas podświadomie się boi.
Bunt, strach, depresja
Bohater filmu nie ma jeszcze pięćdziesiątki. Kamera towarzyszy mu przez kilka miesięcy. Rejestruje bunt, strach, depresję, pogodzenie ze śmiercią. Powolne odchodzenie człowieka i ból jego rodziny - żony, dwojga dzieci, rodziców.
Każdy przeżywa te miesiące inaczej, na swój sposób. Dresen pokazuje chwile czułości, żalu, ale też zniechęcenia i zniecierpliwienia. Momenty, kiedy nie ma już siły do walki z nieszczęściem. Śmierć - jak pisał ksiądz Twardowski - „tak punktualna, że zawsze nie w porę". I samotność. Bo nawet w otoczeniu rodziny zawsze umiera się samotnie. Frank dyktuje swój intymny „dziennik umierania" na iPhonea.
- Miniony rok nie był dla mnie łatwy - mówi „Rz" Andreas Dresen. - To był czas rozstań, separacji i niepokoju. Niektórzy z moich przyjaciół zetknęli się ze śmiercią, a słuchając ich opowieści, w jakiś sposób dzieliłem z nimi to doświadczenie. Zdałem sobie sprawę, jak mało nasze społeczeństwo myśli o śmierci. W kinie też pokazujemy nagłe i szybkie zgony albo ukrywamy odchodzenie za melodramatycznymi konstrukcjami. Ale co tak naprawdę dzieje się z człowiekiem i jego rodziną, kiedy śmierć staje na ich drodze i burzy wszystkie życiowe plany?