Tłumy pójdą też pewnie 12 października na „Bitwę pod Wiedniem" Renzo Martinellego z Jerzym Skolimowskim w roli obrońcy chrześcijaństwa króla Sobieskiego, Piotrem Adamczykiem jako cesarzem Leopoldem Habsburgiem i Alicją Bachledą-Curuś – księżną Eleonorą Lotaryńską. Nie tylko polskie nazwiska i temat przyciągną publiczność. Włosko-polska produkcja o angielskim tytule „September Eleven 1683" kosztowała 50 mln zł i z pewnością będzie ciekawym widowiskiem. Zagwarantuje to ponad stu aktorów, 10 tys. statystów i 3 tys. koni.
Przebojem będzie – to nieuniknione – 23. odcinek przygód Jamesa Bonda. „Skyfall" obejrzymy od 26 października, w 50. rocznicę powstania pierwszej części „Dr No". Film zaczyna się tam, gdzie cztery lata temu skończył się „Quantum of Solace". To nowy chwyt stosowany od początku współpracy producentów z odtwarzającym agenta 007 Danielem Craigiem. A trzeba przypomnieć, że ziejący przedwczesną nienawiścią do aktora fani postaci Bonda założyli w trakcie powstawania „Casino Royale" stronę www.craignotbond.com, na której rozpisywali się na temat fizycznych niedostatków jego urody – wyimaginowanych ogromnych uszu i „twarzy ziemniaka".
Craig jest najlepszym agentem 007 od czasów Seana Connery'ego – wielowymiarowym, interesująco skomplikowanym. Dzięki niemu Bond odzyskał ludzki wymiar. Przestał być w jednej połowie superbohaterem, a w drugiej środkiem usprawiedliwiającym galopujący ekranowy product placement. Jest bardziej arogancki niż dowcipny, raczej sprytny niż błyskotliwy i bez porównania brutalniejszy od poprzedników. Dekonstruuje dotychczasowy wizerunek 007. Gdy jest pytany, czy woli swoje martini wstrząśnięte czy zmieszane, stać go na odpowiedź: „Mam to w d...".
W „Skyfall" zostanie nadszarpnięty autorytet i wiarygodność słynnej M – czeka nas solidna dawka suspenseu i wrażeń. Za kamerą stanął zdobywca Oscara i Złotego Globu za „American Beauty" Sam Mendes. W angielskich, tureckich i chińskich plenerach zobaczymy też Brytyjkę Naomie Harris i Francuzkę Bérénice Marlohe. Najgroźniejszego przeciwnika agenta zagrał Javier Bardem. Będzie ciekawie, bo hiszpański gwiazdor potrafi świetnie się wcielić w rolę nie tylko czarnego charakteru, ale także psychopaty – za taką kreację w „To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen dostał Oscara i Złoty Glob.
Próby uczuć
Worek nagród, w tym przede wszystkim dwie canneńskie Złote Palmy, ma w dorobku Austriak Michael Haneke – mistrz w zwodzeniu widza. Pierwszy raz to najważniejsze trofeum dostał trzy lata temu za „Białą wstążkę". Sielską egzystencją zasobnej, północnoniemieckiej wsi wstrząsa tam seria okrutnych zdarzeń niepowiązanych żadnym motywem, na zawsze zmieniających jednak nie tylko życie jej mieszkańców, ale nawet, w perspektywie lat, losy Europy. Akcja filmu rozgrywała się bowiem w przededniu I wojny światowej, a jej rozwój i zakończenie jasno wskazywały winnych rozpętania kolejnej. Drugą Złotą Palmę otrzymał zaś Haneke w tym roku za „Miłość" – w naszych kinach od 2 listopada. Intryga w filmie jest prosta – dwoje małżonków po osiemdziesiątce, emerytowanych nauczycieli muzyki żyjących zgodnie od 60 lat staje przed wielką próbą. Anne (Emmanuelle Riva, zapamiętana przede wszystkim dzięki kreacji w „Hiroszima, moja miłość" Alaina Resnaisa) dostaje wylewu, potem kolejnego, i zostaje częściowo sparaliżowana. Georges (Jean-Louis Trintignant) opiekuje się nią, poświęcając jej cały swój czas. Córka z rodziną mieszka za granicą, jest zajęta swoją muzyczną karierą. Relacje między nią a rodzicami są bardzo formalne, suche. Inaczej jest między nimi, ale nagłe inwalidztwo Anne wystawia uczucie pary na próbę. Ile warta jest miłość? Czy można mocno kogoś kochać po ponad pół wieku wspólnego pożycia? Jak poradzić sobie z odchodzeniem bliskiej osoby? Surowy film Hanekego przynosi odpowiedzi na te pytania, portretując starość oraz schyłek życia. I umieranie, które zawsze przeżywa się w samotności. „Miłość" jest arcydziełem, jedynym tej jesieni.
Pełen goryczy schyłek poprzedza słodki początek. Pierwszą miłość, jeszcze dziecięcą, zobaczymy 7 grudnia w nominowanym do Złotej Palmy „Moonrise Kingdom", najlepszym obrazie w karierze Amerykanina Wesa Andersona. Oczywiście poza jego brawurową animacją dla dorosłych, czyli „Fantastycznym Panem Lisem", adaptacją powieści Roalda Dahla zainspirowaną „Opowieścią o Lisie" naszego rodaka Władysława Starewicza z 1930 r. Ekscentryk Anderson to autor surrealistycznych komedii (m.in. „Genialnego klanu", „Rushmore", „Podwodnego życia ze Stevem Zissou" i „Pociągu do Darjeeling") potrafiący dostrzec w banalnej codzienności rzeczy cudowne, nietypowe, niezwyczajne. Udaje mu się zwłaszcza coś, co wymaga pewnej realizatorskiej subtelności – pod komediowym płaszczykiem przemyca gorzkawe prawdy o życiu. Zbiorowisko tajemniczych i wzruszających typów ludzkich jest u niego bogate i często multietniczne.