Wszyscy, którzy choć raz dali się nabrać miłości, znajdą w tym filmie wstydliwą, zachłanną część siebie. W każdej historii miłosnej poza romantycznymi początkami i ideą szczęścia można znaleźć epizody albo całe rozdziały poświęcone bezbronności i kruchości tego, kto kocha, żebraniu o uczucie, upokorzeniu przez sadyzm tego, kto porzuca, i błaganiu tego, kto zostaje. „Raj: Miłość" nie jest filmem terapeutycznym, bo nie ma w sobie elementu korekcyjnego wobec widza, ale w przebiegły sposób odsłania pierwotne pragnienia, głęboko ukrytą pod cynizmem czy żartem potrzebę bycia kochanym. Uniwersalną dla wszystkich, nawet tych, którzy zbudowali na niej niedostępną wieżę z pracy, przygodnego seksu, celibatu czy innych wytworów codzienności.
Pięćdziesięciokilkuletnia Teresa, mająca nadwagę, nastoletnią córkę zainteresowaną wyłącznie telefonem komórkowym i czująca się bardzo samotnie, wyjeżdża do kenijskiego kurortu. Dołącza tam do tzw. sugar mamas, czyli dojrzałych kobiet przybywających z samego serca europejskiej klasy średniej. Wśród słońca, białej plaży i kilku palm mogą liczyć na towarzystwo, komplementy i ciała „beach boysów" – miejscowych mężczyzn, którzy w zamian za iluzję miłości przyjmują pieniądze. Szybko okazuje się, że Teresa nie jest zainteresowana seksem, ale tym wszystkim, czym nasiąknięta jest historia Romea i Julii. Kobiety, dla których ze względu na wiek, wagę, samotność nie ma miejsca na okładkach kolorowych pism, znajdują władzę i uwielbienie wśród stada mężczyzn gotowych kłamać i odgrywać każdą rolę w zamian za gotówkę.
To, co początkowo śmieszne, w pewnym momencie wywołuje w widzu konsternację, niesmak, wstyd. Rechot zagranicznych turystek uczących młodego Afrykańczyka poprawnej wymowy austriackich słów ma wydźwięk tak komiczny, jak i rasistowski. Zachowania spragnionych namiętności kobiet budzą litość, rozbawienie, ale w pewnym momencie stają się boleśnie wyraźnym zwierciadłem europejskiej mentalności i kultury, przepełnionej uprzedzeniami, poczuciem wyższości. Chwila, w której z obrzydzeniem oceniam bohaterki, jest niebezpieczna, bo zaraz potem film zmusza do okazania im współczucia i zrozumienia ich potrzeb. Podobnie dzieje się w trakcie groteskowej sceny urodzin, podczas której pijane kobiety czują się niepełnowartościowe, ponieważ mężczyzna, którego kupiły sobie na tę okazję, nie ma erekcji. Ta, której uda się wywołać u niego większe podniecenie, jest bardziej kobieca, w związku z tym bardziej zasługuje na miłość.
„Raj: Miłość" to pierwsza część zaplanowanej przez Ulricha Seidla trylogii, kolejne mają mieć podtytuły „Wiara" i „Nadzieja". Seidl w swoich produkcjach stawia znak równości pomiędzy dokumentem i fikcją, a jego twórczość bywa nazywana „zainscenizowaną rzeczywistością". Zwrot ten pasuje również idealnie do miłości z jej rolami, dramatami i wszelkimi rekwizytami, których używamy, by ją mieć. W ten sposób otrzymujemy opowieść o codzienności i normie przez widzianą przez pryzmat tkwiącego w nich zaburzenia.
***** „Raj: Miłość", reż. Ulrich Seidl, Austria, Francja, Niemcy 2012, dystr. Against Gravity, premiera 7 września