Wierzę w to wyznanie, bo „Obława" jest filmem na tyle dobrym, że chyba rzeczywiście niebiosa maczały w tym palce. Już sam pomysł, by opowieść o grze na wyniszczenie między partyzantami z AK i Niemcami przedstawić w formie hitchcockowskiego thrillera jest sygnałem, że mamy do czynienia z dziełem wysoce oryginalnym. Sam pomysł to jednak mało. Dopiero to, w jaki sposób został rozwinięty, sprawia, że od „Obławy" nie sposób się oderwać. A potem nie sposób o niej zapomnieć. Bezbłędny, achronologiczny scenariusz ma równocześnie strukturę przestrzenną i czasową. Z jednej strony przypomina puzzle, które powoli wskakują w odpowiednie miejsca, z drugiej nadaje fabule pełen napięcia rytm, wyznaczany przez „chropowate", nieoczywiste cięcia montażowe (wielkie brawa dla Adama Kwiatka i Wojciecha Mrówczyńskiego!). Aktorzy grają jak natchnieni (zwłaszcza zmieniony fizycznie – przytył do tej roli aż 10 kg – Maciej Stuhr!), a las żyje własnym życiem, autonomicznego, organicznego bytu (rewelacyjne, niemal monochromatyczne zdjęcia Arkadiusza Tomiaka), by – w miarę rozwoju akcji – stać się niepokojącą metaforą ludzkiej egzystencji, w której nic nie jest oczywiste i nikt nie jest tym, kim się wydaje. Bo czy aby na pewno obejrzeliśmy film o partyzantach z 1943 r.? A może to opowieść o czymś zupełnie innym? Wielkie kino – zarazem gatunkowe i poza gatunki wykraczające; świadome siebie, ale nie zadufane w sobie; mocne i brutalne, aż chce się odwrócić głowę, ale tak wciągające, że patrzeć trzeba, choćby przez palce. A przy tym ileż tu swobody, by nie powiedzieć wirtuozerii! Jeden z najlepszych polskich filmów ostatniego 20-lecia.
* * * * * *
reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2012, Kino S?wiat, 90 min