Zapętlony thriller
Tę trwającą blisko trzy godziny epopeję realizowały równolegle dwie ekipy, przemieszczając się w różne zakątki globu – od hiszpańskich Balearów, przez Edynburg, po Berlin. Pierwszą i dwie ostatnie opowieści nakręcili Wachowscy. Pozostałe – Tykwer.
W każdej pokazywanej w filmie epoce powtarza się ten sam schemat. Ludzie zainspirowani dokonaniami poprzednich pokoleń sprzeciwiają się opresyjnemu prawu, zbrodni, zakłamanemu porządkowi społecznemu czy sztywnym konwenansom. Ale mimo ich starań ten cykl wydaje się nie mieć końca, podobnie jak odradzanie się bohaterów w kolejnych wcieleniach.
Notariusz z XIX wieku prowadzi dziennik, który kilka dekad później zainspiruje gejowskiego muzyka do walki o poczucie spełnienia i wewnętrznej wolności. Z kolei jego kompozycja okaże się ważna dla dziennikarki śledczej z San Francisco. A perypetie starego wydawcy staną się kanwą filmu, którego ocalały fragment skłoni klona z przyszłości do przeciwstawienia się przemocy.
Powiązania miedzy wątkami można mnożyć. Świat „Atlasu chmur" wydaje się zapętlony. To poczucie zwiększają nie tylko przejścia montażowe pomiędzy kolejnymi etapami poszczególnych opowieści, ale także mechanizm obsadowy.
Powtórka z Griffitha
Hanks, Berry, Weaving, Broadbent, Grant grają po kilka ról. Zmieniają nie tylko kostiumy, ale także rasę i płeć. Berry gra nie tylko latynoską dziennikarkę, ale również XIX-wieczną niewolnicę i Żydówkę z lat 30. Hanks jest w jednym z epizodów chciwym doktorem podtruwającym swojego pacjenta, a w innych gangsterem lub przestraszonym barbarzyńcą. Ten zabieg to nie tylko okazja do wykazania się dla aktorów. Symbolizuje również tkwiącą w człowieku potrzebę przekraczania granic: społecznych, religijnych czy nawet płciowych. W tym kontekście film jest osobistą wypowiedzią Wachowskich. „Matriksa" realizowali jeszcze jako bracia – Larry i Andy. „Atlas chmur" stworzyli już jako rodzeństwo, bowiem Larry przeszedł w ostatnim czasie operację zmiany płci i przeistoczył się w Lanę.
Rozmach fabularny filmu można chyba porównać jedynie z legendarną „Nietolerancją" (1916) Davida W. Griffitha – czterowątkową epopeją o wpływie zawiści i uprzedzeń na historię ludzkości. Tamten film był spektakularną klapą. Niewykluczone, że „Atlas chmur" czeka podobny los. W Ameryce zarobił dotąd niewiele – niecałe 25 milionów dolarów. Na świecie marne – 11. Co zawodzi? Epizody są nierówne – nieporozumieniem jest zwłaszcza wątek postapokaliptyczny, który przypomina nieudolne produkcje science fiction z czasów PRL. Na dodatek aktorzy nie w każdej roli wypadają przekonująco. W efekcie „Atlas chmur" to połączenie ambitnego science fiction z kiczowatą bajką o reinkarnacji. Pewnych granic – wbrew przesłaniu filmu – nie da się jednak przekroczyć. Przynajmniej w kinie.