Piotruś Pan dorósł

W czasach kryzysu, strachu przed terroryzmem, coraz bardziej jawnych związków polityków z wielkimi korporacjami, Steven Spielberg przypomina o najważniejszych amerykańskich wartościach

Publikacja: 02.02.2013 12:00

Steven Spielberg na planie „Lincolna”, 2012

Steven Spielberg na planie „Lincolna”, 2012

Foto: Imperial CinePix

Zrobił film o demokracji, ale też o procesie tworzenia prawa. I o cenie, jaką Abraham Lincoln zapłacił za przeforsowanie 13. poprawki do konstytucji, znoszącej niewolnictwo i roboty przymusowe.

Zobacz galerię zdjęć

Nowy film Spielberga zaczyna się od sceny bitwy pod Jenkins Ferry w kwietniu 1864 roku. Kamera pokazuje masakrę, w deszczu i błocie. W bratobójczej wojnie secesyjnej giną setki żołnierzy. Białych i czarnoskórych. Kilka miesięcy później Abraham Lincoln chce doprowadzić do uchwalenia przez Izbę Reprezentantów 13. poprawki i zniesienia niewolnictwa w całej Ameryce. Ma za sobą partię republikańską, jednak do sukcesu brakuje mu 20 głosów. I on, człowiek z natury prawy, decyduje się na polityczną grę.

Jego współpracownicy kupują więc głosy przeciwników w zamian za obietnice stanowisk w przyszłej administracji. Walczą przy tym z czasem. Lincoln uważa, iż poprawka nie ma szans, jeśli zakończy się wojna, bo wówczas upadnie argument, że przyspiesza zawarcie pokoju. Dlatego prezydent świadomie przeciąga negocjacje w sprawie kapitulacji Południa.

To jest film o politycznych manipulacjach. Akcja toczy się głównie w zamkniętych pomieszczeniach, popychają ją rozmowy. Zdjęcia Janusza Kamińskiego z XIX-wiecznych mroków wydobywają postać przygarbionego, kostycznego prezydenta. Wszystko skupia się wokół niego.

Wierny korzeniom

Lincoln, genialnie zagrany przez Daniela Day-Lewisa, jest postacią tragiczną. Po zwycięstwie i uchwaleniu 13. poprawki – znów trafia na pole bitwy. Jedzie powoli przez ziemię usłaną trupami. Do tej jatki nie doszłoby, gdyby nie zwlekał z podpisaniem traktatu pokojowego: jest moralnie odpowiedzialny za śmierć, która unosi się nad Wirginią.

W kinie europejskim tragizm tej sytuacji stałby się pointą filmu. Ale Steven Spielberg nie byłby sobą, gdyby nie uderzył w patetyczny ton i nie przyznał prezydentowi racji. Lincoln patrzy na porozrywane bagnetami ciała, ale muzyka odwraca uwagę od kosztów wojny. Każe myśleć o bohaterstwie. W tle słychać słowa przemówienia prezydenta o równości wszystkich obywateli wobec prawa. To klamra filmu, bo pod Jenkins Ferry cytowali je z pamięci wycieńczeni walką żołnierze.

Podobny patos towarzyszy sekwencji śmierci prezydenta, gdy minister wojny Edwin Stanton oświadcza: „Już należy do wieczności". I wielu innym scenom. Chwilami jest wręcz trudny do zniesienia. Ale Steven Spielberg lubi wielkie słowa, pompatyczną muzykę, narodowe flagi łopoczące nad Białym Domem i grobami bohaterów.

Przez ćwierć wieku nazywano go „Piotrusiem Panem" amerykańskiego kina. Chłopcem, który nie chciał dorosnąć, zaludniając ekran urokliwymi stworkami z obcej planety, Indiana Jonesami, krwiożerczymi rekinami i przedpotopowymi dinozaurami z jurajskich parków. W pewnym momencie trzeba jednak zrezygnować z „bliskich spotkań trzeciego stopnia", nawet jeśli jest się królem wyobraźni. Zabawianie publiczności pora więc zostawić innym, młodszym, być może lepiej czującym nastroje widzów zapełniających dziś multipleksy. Zbliżający się do siedemdziesiątki Steven Spielberg o tym wie. Zamierza jeszcze raz ożywić swojego Indianę Jonesa, ale coraz częściej podejmuje tematy dla dzisiejszego świata najważniejsze: mówi o terroryzmie, demokracji, rasizmie, wolności, nędzy.

Jego przemiana w artystę rozliczającego historię XX wieku zaczęła się na początku lat 90., gdy nakręcił „Listę Schindlera". Pokazał piekło Holokaustu – nikt przedtem nie nakręcił tak dramatycznych scen likwidacji getta. Gdy film wchodził na ekrany, nie pozwolił rozhuśtać hollywoodzkiej machiny reklamowej, nie udzielał wywiadów, nie zgodził się na głośne bankiety. Kiedyś tylko powiedział, że podczas pracy nad „Listą Schindlera" w nim samym umarło dziecko.

Pochodzący z żydowskiej rodziny Spielberg pamięta o swoich korzeniach. Od lat prowadzi Fundację Shoah. Na świecie zbiera relacje tych, którzy przeżyli Holokaust, u najlepszych twórców zamawia dokumenty o losach Żydów w czasie II wojny światowej. Ma też na koncie „Monachium" – film o izraelskim odwecie na członkach palestyńskiej organizacji Czarny Wrzesień, którzy podczas olimpiady w Monachium dopuścili się masakry izraelskich sportowców.

Dumny obywatel

Dzisiaj Steven Spielberg wpisuje się w silny ostatnio za oceanem nurt kina społeczno-politycznego. Jego filmy są jednak inne niż obrazy Kathryn Bigelow, George'a Clooneya, Tony'ego Gilroya, braci Coen, Bena Afflecka czy Davida Finchera. Oni krytykują Amerykę, deprawację wojny, chciwość podniesioną do potęgi, pokazują nieuczciwe spekulacje stojące za upadkiem banków, wielkie korporacje, które dla swoich zysków są gotowe obalać prezydentów afrykańskich państw. On niezmiennie opowiada o wartościach, którym nie wolno się sprzeniewierzyć.

Narodowa duma towarzyszyła Spielbergowi zawsze. W dramatach wojennych pokazywał koszmar walki, ale oddawał hołd amerykańskiemu bohaterstwu. „Szeregowca Ryana" otworzył wstrząsającą 20-minutową sekwencją jatki w czasie lądowania amerykańskich wojsk w Normandii w 1944 roku, potem jednak jego film stał się opowieścią nie o bezsensie wojny, lecz o amerykańskim szacunku dla jednostki. Dowództwo armii szukało na froncie młodego szeregowca. Chciało go ocalić, bo był ostatnim synem, którego amerykańska matka nie straciła na wojnie. Spielberg pokazał bohaterskich chłopców, którzy w imię cudzej wolności ginęli z dala od ojczyzny i – współcześnie – cmentarz w dalekiej Europie, nad którym łopocą amerykańskie flagi.

Jeszcze bardziej sentymentalny okazał się jego powrót do I wojny światowej. Bohater „Czasu wojny" zaciągał się do wojska, by na europejskich frontach odszukać konia, którego jego ojciec sprzedał do kawalerii. Walka, choć straszna, wydawała się tu niemal romantyczna. Piękni żołnierze, biedne zwierzęta, pompatyczna muzyka Johna Williamsa i sceny wyciskające łzy z oczu nawet największym twardzielom. Wojna, zamiast przerażać, stała się niepokojąco atrakcyjna, a Amerykanie znów okazywali się nie przerażonymi chłopakami oderwanymi od rodzin i wrzuconymi w piekło, lecz narodowymi bohaterami.

Bojownik o prawa jednostki

Twórca „Lincolna" ma też w dorobku inny film o niewolnictwie. W 1997 roku w „Amistadzie" zaserwował widzom wstrząsające obrazy upokorzenia Afrykańczyków porwanych na statek i pod pokładem wiezionych do Ameryki przez handlarzy żywym towarem. Ale i wtedy nie zrobił filmu o zezwierzęceniu, lecz opowieść o demokracji, która zwycięża, oraz o wolności będącej świętym prawem każdego człowieka. Sfilmował proces o prawo do statku i jego pasażerów, a bohaterem uczynił młodego prawnika, który sprawił, że Sąd Najwyższy USA uwolnił Murzynów i pozwolił im wrócić na własny kontynent.

W „Lincolnie", choć stosuje odmienną perspektywę, idzie podobnym tropem. Portretuje Amerykę, która stoi na straży demokracji i równości wszystkich obywateli wobec prawa. Tony Kushner, z którym Spielberg współpracował już przy „Monachium", oparł scenariusz na książce Doris Kearns Goodwin „Team of Rivals". Historycy twierdzą, że film w wielu miejscach mija się zarówno z ustaleniami Goodwin, jak i z prawdą. Przede wszystkim negują wyścig Lincolna z czasem, bo po zakończeniu wojny, w nowym Kongresie prezydent mógł bez problemów zdobyć dla swojego projektu większość głosów. Pośpiech tłumaczyć należy względami ideologicznymi i uznać za błąd.

Spielberg nie obala jednak mitów, on je podtrzymuje. Lincoln tragiczny, z wielkim dylematem moralnym jest ciekawszy. Walka o demokrację nabiera kolorów, a głosowanie w Kongresie przypomina trzymający w napięciu thriller. No i na końcu znów mogą nad Białym Domem dumnie łopotać flagi.

„W naszych rękach jest ludzka godność. Świat na nas patrzy" – mówi w filmie Abraham Lincoln. A Steven Spielberg mu wierzy. Albo przynajmniej chce wierzyć, bo kocha Amerykę.

Zrobił film o demokracji, ale też o procesie tworzenia prawa. I o cenie, jaką Abraham Lincoln zapłacił za przeforsowanie 13. poprawki do konstytucji, znoszącej niewolnictwo i roboty przymusowe.

Zobacz galerię zdjęć

Pozostało 97% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu