Dumny obywatel
Dzisiaj Steven Spielberg wpisuje się w silny ostatnio za oceanem nurt kina społeczno-politycznego. Jego filmy są jednak inne niż obrazy Kathryn Bigelow, George'a Clooneya, Tony'ego Gilroya, braci Coen, Bena Afflecka czy Davida Finchera. Oni krytykują Amerykę, deprawację wojny, chciwość podniesioną do potęgi, pokazują nieuczciwe spekulacje stojące za upadkiem banków, wielkie korporacje, które dla swoich zysków są gotowe obalać prezydentów afrykańskich państw. On niezmiennie opowiada o wartościach, którym nie wolno się sprzeniewierzyć.
Narodowa duma towarzyszyła Spielbergowi zawsze. W dramatach wojennych pokazywał koszmar walki, ale oddawał hołd amerykańskiemu bohaterstwu. „Szeregowca Ryana" otworzył wstrząsającą 20-minutową sekwencją jatki w czasie lądowania amerykańskich wojsk w Normandii w 1944 roku, potem jednak jego film stał się opowieścią nie o bezsensie wojny, lecz o amerykańskim szacunku dla jednostki. Dowództwo armii szukało na froncie młodego szeregowca. Chciało go ocalić, bo był ostatnim synem, którego amerykańska matka nie straciła na wojnie. Spielberg pokazał bohaterskich chłopców, którzy w imię cudzej wolności ginęli z dala od ojczyzny i – współcześnie – cmentarz w dalekiej Europie, nad którym łopocą amerykańskie flagi.
Jeszcze bardziej sentymentalny okazał się jego powrót do I wojny światowej. Bohater „Czasu wojny" zaciągał się do wojska, by na europejskich frontach odszukać konia, którego jego ojciec sprzedał do kawalerii. Walka, choć straszna, wydawała się tu niemal romantyczna. Piękni żołnierze, biedne zwierzęta, pompatyczna muzyka Johna Williamsa i sceny wyciskające łzy z oczu nawet największym twardzielom. Wojna, zamiast przerażać, stała się niepokojąco atrakcyjna, a Amerykanie znów okazywali się nie przerażonymi chłopakami oderwanymi od rodzin i wrzuconymi w piekło, lecz narodowymi bohaterami.
Bojownik o prawa jednostki
Twórca „Lincolna" ma też w dorobku inny film o niewolnictwie. W 1997 roku w „Amistadzie" zaserwował widzom wstrząsające obrazy upokorzenia Afrykańczyków porwanych na statek i pod pokładem wiezionych do Ameryki przez handlarzy żywym towarem. Ale i wtedy nie zrobił filmu o zezwierzęceniu, lecz opowieść o demokracji, która zwycięża, oraz o wolności będącej świętym prawem każdego człowieka. Sfilmował proces o prawo do statku i jego pasażerów, a bohaterem uczynił młodego prawnika, który sprawił, że Sąd Najwyższy USA uwolnił Murzynów i pozwolił im wrócić na własny kontynent.
W „Lincolnie", choć stosuje odmienną perspektywę, idzie podobnym tropem. Portretuje Amerykę, która stoi na straży demokracji i równości wszystkich obywateli wobec prawa. Tony Kushner, z którym Spielberg współpracował już przy „Monachium", oparł scenariusz na książce Doris Kearns Goodwin „Team of Rivals". Historycy twierdzą, że film w wielu miejscach mija się zarówno z ustaleniami Goodwin, jak i z prawdą. Przede wszystkim negują wyścig Lincolna z czasem, bo po zakończeniu wojny, w nowym Kongresie prezydent mógł bez problemów zdobyć dla swojego projektu większość głosów. Pośpiech tłumaczyć należy względami ideologicznymi i uznać za błąd.
Spielberg nie obala jednak mitów, on je podtrzymuje. Lincoln tragiczny, z wielkim dylematem moralnym jest ciekawszy. Walka o demokrację nabiera kolorów, a głosowanie w Kongresie przypomina trzymający w napięciu thriller. No i na końcu znów mogą nad Białym Domem dumnie łopotać flagi.