To za sprawą m.in. Jana Hřebejka Polacy pokochali, czasem nazbyt bezkrytycznie, czeskie kino. W jego filmach według scenariuszy Petra Jarchovsky'ego („Pod jednym dachem", „Musimy sobie pomagać", „Pupendo", „Piękność w opałach", „Niedźwiadek") znajdowaliśmy to wszystko, co wyróżnia kino znad Wełtawy: słodko-gorzki humor, wnikliwą obserwację rzeczywistości, umiejętność budowania fabuły z drobnych, zazwyczaj zabawnych szczegółów, pełne wyrozumiałości spojrzenie na seksualność bohaterów.
Od niedawna Hřebejk podjął współpracę z Michalem Vieweghem, autorem chętnie ekranizowanych przez innych reżyserów komediowych bestsellerów. Najpierw zrobili razem „Do Czech razy sztuka", teraz –„Świętą czwórcę". To zresztą debiut scenopisarski Viewegha, jego pierwszy tekst pisany z myślą o widzu, a nie czytelniku. I trudno zaliczyć go do sukcesów. Nie pomógł mu nawet doświadczony i wyczulony na psychologiczny fałsz reżyser.
Dwa małżeństwa w wieku około czterdziestki mieszkają w sąsiadujących domach, gdzieś na czeskiej prowincji. Panowie są elektrykami, razem pracują, razem spędzają wolny czas z żonami, a ich dzieci nie tylko się przyjaźnią, ale nawet (te starsze) sypiają ze sobą. Jedynym problemem obu par jest znudzenie małżeńskim seksem, powtarzalnością i przewidywalnością łóżkowych zachowań.
Gdy pracodawca wydeleguje obu panów na Karaiby, by pomogli w uruchomieniu tam linii energetycznych zerwanych przez huragan, zabierają ze sobą żony i ukryty przed nimi plan: namówić do zamiany partnerów i grupowego seksu. Jedna z pań oporów nie ma żadnych, druga – praktykująca katoliczka początkowo trochę się opiera (choć złamanie szóstego przykazania traktuje na równi ze wstydem z pokazania nazbyt obfitych fałdek na brzuchu).