?Takie historie bywają zwykle kanwą dramatycznych, choć telenowelowych opowieści. Czasem kończą się happy endem, czasem nie. Ale i wtedy śmierć bliskiej osoby przynosi zazwyczaj katharsis, zmianę stosunku do świata, zwrócenie się ku sprawom i uczuciom najważniejszym. U Groeningena dwoje zakochanych w sobie ludzi nie potrafi przeżyć straty dziecka. Próbują, ale z każdym dniem się od siebie oddalają. Poczucia pustki i niesprawiedliwości losu nie daje się łatwo pokonać.
Po śmierci córki związek kochających się ludzi zaczyna się psuć. Padają wzajemne oskarżenia, rodzą się pretensje. Żalu i rozpaczy po stracie dziecka nie daje się niczym zagłuszyć. Każdy przeżywa tragedię inaczej. I nieprawda, że wspólne traumatyczne doświadczenie zbliża. W każdym razie Haldenbergh i Groeningen niczego nie ułatwiają – ani bohaterom, ani widzom.
Należący do nowej fali kina belgijskiego Felix von Groeningen to twórca bardzo interesujący. W poprzednim filmie „Boso, ale na rowerze" z nerwem połączył wątki społeczne – wiwisekcję patologicznej rodziny ze spojrzeniem na dramat dziecka usiłującego wyrwać się z degrengolady. Zadał proste pytania: Ile z dzieciństwa w nas zostaje? Jak rodzina kształtuje naszą osobowość? I, swoim zwyczajem, nie udzielił na nie prostych odpowiedzi.
Tym razem tło polityczno-obyczajowe odsunął dalej. Zajrzał bohaterom do duszy, pokazał psychiczne cierpienie. „W kręgu miłości" to próba rozliczenia się z sytuacją, która ludzi przerasta. Reżyser wyławia z przeszłości różne zdarzenia, mniej lub bardziej istotne, przypomina chwile zapomniane, które nagle nabierają znaczenia.
Ogromną rolę odgrywa w tej opowieści wywodząca się z amerykańskiego country muzyka bluegrassowa, wykorzystująca dźwięki banjo, gitary, mandoliny. Świetne kreacje tworzą sam Heldenbergh i Veerle Baetens.
Po obejrzeniu „W kręgu miłości" trudno spokojnie zasnąć. Nie bez powodu amerykańskie branżowe pismo „Variety" obok Wojciecha Smarzowskiego umieściło Felixa von Groeningena na liście 10 europejskich reżyserów, których karierę trzeba obserwować.