Do polskich kin wchodzi dokument filmowy o Vivian Maier; tego samego dnia w stołecznej Leica Gallery otwiera się wystawa jej prac. Czterdzieści przedstawionych fotografii – to minimalny procent imponującego dorobku, liczącego ponad 150 tysięcy kadrów, który zostawiła po sobie pośmiertnie „odkryta" artystka.
Ale nie w ilości sprawa. Walorem zdjęć Maier jest prawda. Prawda o ludziach, ich emocjach, ich podejściu do świata. Przeważają czarno-białe portrety przypadkowych przechodniów, napotkanych przez fotografkę w gorszych dzielnicach Nowego Jorku i Chicago, które godzinami przemierzała. I uwieczniała przedstawicieli środowisk marginalizowanych w bogatej, konserwatywnej Ameryce lat 50. i 60. ubiegłego wieku – czarnoskórych, robotników, biedaków. Banalne uliczne sceny i zwyczajne, codzienne życie mieszkańców tych miejsc składają się na epicką opowieść o życiu miasta.
Sposób, w jaki panna Maier uwieczniała ludzi, przywodzi na myśl dokonania największych mistrzów obiektywu – Henri Cartier-Bressona, André Kertesza, Brassaï 'a czy Lisette Model. To Była obdarzona jakąś nadzwyczajną intuicją, nakazującą nacisnąć migawkę we właściwym momencie. Do tego umiała patrzeć, zauważać innych. W jej pracach nie ma pozy. Fotografowani są sobą, niczego nie udają, choć często są świadomi skierowanego na nich oka obiektywu. Jakoś wyczuwali, wiedzieli, że ta kobieta nie robi im pstryków dla zabawy czy sławy. Ją kręci coś innego. Co?
Właściwie na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Dokument tylko w części przybliża Vivian Maier. Urodzona w 1926 roku, nieżyjąca od pięciu lat Amerykanka o francusko-austriacko-węgierskich korzeniach całe życie spędziła „pomiędzy". Pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonymi, Nowym Jorkiem a Chicago. Pomiędzy stałym zarobkowym zajęciem – opiekowaniem się dziećmi rodzin ze średniej klasy, a pasją fotografowania. Niania, która prowadziła podopiecznych tam, gdzie chciała robić zdjęcia.