Pogłoski o śmierci westernu, jakie często się pojawiały, okazały się całkowicie fałszywe. A nowe tytuły dowodzą wręcz odrodzenia tego jednego z najstarszych i najbardziej amerykańskiego z filmowych gatunków. Nie stronią od niego także debiutanci i nie zawsze są oni Amerykanami odwołującymi się do historii własnego kraju.
Najnowszym przykładem jest Szkot John Maclean, scenarzysta i reżyser „Slow West", nakręconego w udających z powodzeniem Dziki Zachód plenerach Nowej Zelandii. Jego pełnometrażowy, niskobudżetowy debiut doceniono w ojczyźnie westernu, przyznając Grand Prix Jury na tegorocznym festiwalu Sundance.
Maclean, miłośnik westernów (o czym z pasją opowiadał w wywiadach), zrealizował z jednej strony film – hołd dla klasyków gatunku, z drugiej zaś samodzielne dzieło, będące osobistym spojrzeniem na od dawna nieistniejący XIX-wieczny Dziki Zachód i ludzi, którzy tam próbowali żyć. Twórczo wykorzystał charakterystyczne schematy fabularne i stereotypy westernowych postaci, wzbogacając je o elementy kina drogi, romantycznej opowieści miłosnej i historię wchodzenia w dorosłość. A wszystko to w powolnym, kontemplacyjnym rytmie, pozwalającym w pełni i bez znużenia docenić walory opowiadanej historii.
Rok 1870. 17-letni szkocki arystokrata, romantyk i idealista Jay Cavendish (Kodi Smit-McPhee), zakochany bez pamięci i wbrew woli rodziców w wywodzącej się z niskiego stanu Rose Ross (Caren Pistorius), samotnie wyrusza w ślad za ukochaną do Ameryki. Uciekła tam wraz z oskarżonym o zbrodnię ojcem. Ich ślady prowadzą na Dziki Zachód.
Jay nie przyjmuje do wiadomości grożących mu niebezpieczeństw. Jego siłą jest ślepa miłość, dwa pistolety, koń i książka przewodnik „Hej, na Zachód!". Nie wie, że za uciekinierami wysłano list gończy, a ich tropem podążają łowcy nagród. Z niespodziewaną pomocą przychodzi mu tajemniczy kowboj, cyniczny, pozbawiony złudzeń (dla niego życie to przetrwanie) Siles Selleck (Michael Fassbender), stając się jego towarzyszem podróży, opiekunem i samowolnym mentorem.