„Napoleon” to już dziewiąta produkcja, przy której spotkał się pan na planie z Ridleyem Scottem.
Lubimy razem pracować, porozumiewamy się błyskawicznie, niemal bez słów, coraz lepiej. Każda nasza wspólna produkcja pracuje na następną. Ridley dokładnie wie, o co mu chodzi, więc nie marnujemy czasu. Rozumiemy swój styl. W wielu sprawach zgadzamy się, na przykład obaj bardzo lubimy naturalne światło. Poza tym on potrafi tworzyć na planie atmosferę, znakomicie ustawia sceny z aktorami. I, co też jest ogromnie ważne, nie zamyka się w jednym gatunku. Każdy jego film jest inny.
Łączy was przyjaźń?
Raczej ogromny szacunek. Lubimy wspólne wyzwania.
Takie jak „Napoleon”? Historyczny kostium i sześć ogromnych bitew.
Spotykaliśmy się z historykami, wojskowymi strategami. Chcieliśmy być jak najbliżej prawdy. W niektórych scenach opieraliśmy się na malarstwie. Na przykład koronacja Napoleona jest odwzorowaniem obrazu Jacques’a Louisa Davida z 1806 roku. Pracowaliśmy często w autentycznych zamkach i pałacach. Staraliśmy się w miarę wiernie odtworzyć potyczki wojskowe Napoleona. Na przykład w wirze bitewnym pojawia się on tylko w pierwszej bitwie w Tulonie i w ostatniej pod Waterloo. Innymi walkami dyryguje z oddalenia.
Legendy krążą na temat ilości kamer, które jednocześnie wykorzystywane były na planie. Zawsze tak pan pracuje?
Z Ridleyem tak. On uwielbia patrzeć jednocześnie na kilka monitorów, już na w trakcie rejestracji te ujęcia w głowie montuje. Kiedy próbowałem przenieść taki sposób pracy do filmów innych reżyserów, zwykle się nie udawało. Nawet tak znakomici profesjonaliści jak Steven Spielberg czy Martin Scorsese wolą pracować z jedną kamerą.