„Saint Omer” jest opowieścią o losie ciemnoskórych uchodźców, których tragedia często nie kończy się, gdy dotrą do Europy. Ich „ziemia obiecana” nie musi być rajem. Zbyt często stają się ludźmi znikąd – już nie należą do dawnego świata, a ten nowy zamyka ich w gettach dla obcych, wyrzuca na margines.
Sama Alice Diop miała szczęście. Jest drugim pokoleniem emigranckim, obywatelką Francji. Urodziła się w Aulnay-sous-Bois, rosła zakorzeniona w języku i kulturze francuskiej. Nigdy nie poznała narzeczy, jakimi posługiwali się jej rodzice, a do Senegalu pojechała pierwszy raz jako 18-latka, rok po śmierci swojej matki.
– To było bardzo trudne doświadczenie – mówi. – Tam dopiero zrozumiałam, że nie należę całkowicie do żadnego świata – ani afrykańskiego, ani europejskiego.
Dziś mieszka w Paryżu, gdzie świetnie się czuje. – Francja jest krajem, w którym czarny chłopak z przedmieść może studiować na Sorbonie – mówi, choć oczywiście jest świadoma ograniczeń i losu, który sprawia, że co jakiś czas na przedmieściach francuskich metropolii wybuchają rozruchy.
Alice Diop żyje pomiędzy dwoma światami. Często wraca do Senegalu. Razem z siostrą wybudowały tam, na wybrzeżu, dom. Przez lata robiła filmy dokumentalne. Obserwowała mieszkańców przedmieść, wyrzuconych na margines, czasem schodzących na złą drogę. Czarnoskóre Francuzki. Mechaników pracujących w warsztacie samochodowym i zamożnych ludzi wybierających się na polowania w Fontainebleau. Przede wszystkim jednak próbowała zrozumieć, co to znaczy być „czarnym” w białym europejskim społeczeństwie.
Bez odpowiedzi
To samo pytanie zadała w swoim debiucie fabularnym. „Saint Omer” nie jest filmem z tezą, nie proponuje łatwych odpowiedzi, zderzając na ekranie dwie postacie – wziętej pisarki i dzieciobójczyni – nie definiuje kategorycznie losu emigrantów. Nie wystawia laurek i jednoznacznie nie potępia. Ale wrażliwemu widzowi pozwoli z bliska przyjrzeć się losowi emigrantów.