Pierwsze, co widz robi, to sprawdza wiek Harrisona Forda. Rocznik 1942, dokładnie za dwa tygodnie stuknie mu 81 lat. To ważne, bo wiekowy aktor nie występuje w nowym „Indianie Jonesie” na drugim planie. To nie miś z Krupówek doklejony do obrazka, by przyciągnąć do kin widzów pamiętających jeszcze początki kina nowej przygody, czyli przełom lat 70. i 80. Ford pomimo swoich lat naprawdę gra pierwszoplanową postać: strzela, jeździ i skacze. Oczywiście z pomocą dublerów.
To może rodzić obawy, zwłaszcza gdy wspomnimy „Irlandczyka” Martina Scorsesego, gdzie oglądaliśmy na ekranie cyfrowo odmłodzonych oldbojów, którzy pod maskami z efektów specjalnych próbowali przekonywać, że wciąż dają radę.
Nazistą pozostaniesz
Scenarzyści piątego Indiany Jonesa (nie licząc tych młodzieżowych w innej obsadzie) wybrnęli z tego problemu, czyniąc tematem fabuły starość i przemijanie. I choć zaczyna się od 20-minutowej retrospekcji, gdzie cyfrowo odmłodzony Harrison Ford (wyszło bezboleśnie) zmaga się z Niemcami w Europie w 1944 r., akcja szybko przenosi się w czasie i od lądowania w Normandii przechodzimy do lądowania na Księżycu.
Czytaj więcej
W lipcu i sierpniu na ekrany wejdzie 40 filmów. Są wśród nich wielkie hity amerykańskie, opowieść o Madame Du Barry i zaskakująca Barbie
Mamy rok 1969 i jesteśmy w Nowym Jorku, gdzie 70-letni prof. Henry Jones, szacowny archeolog z roztrzaskanym życiem prywatnym, przechodzi na emeryturę. Przeszłość jednak się o niego upomni i podsunie kolejne przygody i młodych przyjaciół.