Sztukę Maurice'a Rostanda przeniósł już na ekran Ernst Lubitsch w filmie z 1932 roku „Broken Lullaby". On jednak powojenną rzeczywistość pokazał z punktu widzenia Francuza, Ozon spojrzał oczami niemieckiej dziewczyny opłakującej ukochanego i próbującej znów uwierzyć w życie. To bardzo niestereotypowa perspektywa. Jesteśmy przyzwyczajeni do opłakiwania ofiar. Tymczasem Frantz był Niemcem, przedstawicielem narodu, który był agresorem. Ozon przypomniał, że na wojnach ludzie giną po obu stronach barykady. I ich najbliżsi tak samo cierpią, tak samo ich opłakują.
„Frantz" jest filmem bardzo ciekawym. Delikatnym. Odbijają się w nim niepokoje, które zawsze François Ozona dręczyły. Uciekał od nich czasem w zabawę kinem, robiąc filmy w stylu „8 kobiet", ale zawsze potem wracał. Jakby chciał się rozliczyć z własnym bólem. Oglądając „Frantza", czuje się, że za kamerą stanął już nie zbuntowany chłopak, lecz pięćdziesięciolatek, który zdążył niejedno w życiu przemyśleć. Zaakceptować złożoność świata i międzyludzkich relacji. Nie ma tu więc zadziorności, są smutek, niepewność, przeświadczenie, że nie wszystko w życiu jest proste.
François Ozon intrygował od pierwszych filmów. Wychowany w mieszczańskiej, a jednocześnie inteligenckiej rodzinie, od początku mierzył się ze swoją innością. Rodzice z trudem akceptowali jego homoseksualizm i artystyczną duszę. Rozliczał się z tym w sztuce. Już jako nastolatek zrealizował kilkuminutową etiudę, w której układał na kanapie swoich zamordowanych bliskich. „Rodzice zgodzili się zagrać w tej wprawce, bo uważali, że lepiej, żebym zabił ich na ekranie niż w rzeczywistości" – śmiał się potem, już jako dorosły człowiek, ze swego młodzieńczego buntu. Ale dziesięć lat później, w 1998 roku – już w fabularnym „Sitcomie" – znów mordował ojca. To był jego protest przeciwko patriarchatowi, nietolerancji i brudnym sekretom skrywanym skrzętnie przed oczami świata.
Motywy reżysera
Dziś Ozon jest jednym z najważniejszych autorów francuskiego kina. W jego filmach wciąż powracają podobne motywy: rodzina, inność, dylematy tworzenia, życie na pogranicze prawdy i kłamstwa, rzeczywistości i fikcji.
Długo męczył się z relacjami rodzinnymi. Ale przecież w ogromnie poruszającym „Czasie, który pozostał" umierający na nieuleczalną odmianę raka gej tylko babce, też zbliżającej się do kresu swoich dni, jest w stanie wyznać, że umiera. W „U niej w domu" Ozon wyraźnie już godzi się z rodziną, która w sytuacji zagrożenia konsoliduje się i staje się dla swoich członków opoką.
– Widać się zestarzałem – śmieje się reżyser. – Ale tak to już jest. Stosunek do rodziny w ciągu życia ewoluuje. Dzieci marzą o bezpiecznym, spokojnym domu. Później człowiek zaczyna rozumieć, że rodzina, obok szkoły i kościoła, jest jedną z tych instytucji, które go najbardziej ograniczają. Ale gdy już dojrzeje, zahartuje się, nauczy niezależności – znów może docenić wartość rodzinnego domu. Może dlatego, że ma już tarczę broniącą go przed nietolerancją.