Mnie jednak ta jazda się nie podobała – wzbudziła wiele uczuć, ale żadnego nie pozwoliła naprawdę przeżyć. Ta płytkość, migawkowość doznań szybko zaczyna drażnić. Gwiazdorska obsada, aktorski kunszt i świetne zdjęcia tylko pogarszają sprawę – tyle talentu zaangażowano na próżno.
Anderson bawi się rzeczywistością, jakby uważał, że życie to absurd zasługujący na poważne traktowanie. Lub odwrotnie – że życie trzeba zmienić w żart, by stawić czoła jego powadze. Jego bohaterowie wydają niedorzeczni i śmieszni, by po chwili budzić nasze zrozumienie i współczucie.
Trzej bracia – lekomani i wrażliwcy, porzuceni przez matkę i osieroceni przez idealizowanego ojca, spotykają się w pociągu donikąd. Dołączamy do nich na zakurzonym indyjskim peronie, jakich w tym kraju są tysiące. Pociąg jedzie do centrum herbacianych plantacji, ale zbacza z trasy i bracia lądują na pustkowiu.
Ich podróż do Indii – krainy tak magicznej, że nierealnej – jest pretekstem do odnalezienia matki, a mniej dosłownie – rodzinnych więzi i zaufania. Bracia Whitmanowie są uroczymi dziwakami: Owen Wilson wcielił się we Francisa, zdradzającego autorytarne ciągoty organizatora wyprawy. Adrien Brody jako Peter cierpi na kryzys tożsamości wywołany zbliżającym się porodem żony. Natomiast Jason Schwartzman, czyli Peter, wciąż pada ofiarą swej słabości do kobiet – namiętności go dręczą, ale i stymulują. A duchowe wyzwolenie manifestuje, krocząc przez Indie boso, jak Paul McCartney przez Abbey Road na okładce słynnej płyty.
Groteskowe zachowania i irracjonalne dialogi Whitmanów wywołują uśmiech, ale blady. Natomiast dramatyczne momenty, jak rozczarowujące spotkanie z matką czy rytualny hinduski pogrzeb tylko lekko nas zakłują. Wszystko w tym filmie zatrzymane jest w pół kroku, a w efekcie – wystudzone.