Po agresywnej kampanii reklamowej godnej wyborów prezydenckich "Lejdis" weszły na ekrany od razu, bez prasowych pokazów. Byłam na pierwszym seansie. Do końca pełna sala, publiczność wyjąca ze śmiechu. Prawie dwie i pół godziny mija, jak z "piczy strzelił"! Cytat jest jednym z subtelniejszych bon motów w "Lejdis". Bo przy słownictwie rzekomo inteligentnych bohaterek teksty z "Psów", ongiś uchodzące za krwiste, wydają się strofami poezji.
Będzie hicior. Plejada wybitnych aktorów obok modnych "serialowców". Na początku jest dużo śmiechu (rechotu), a pod koniec w oczach robi się mokro. Prawdy o rzeczywistości tyle, co brudu za paznokciem. End, choć oczywiście happy, rozciągnięty do granic wytrzymałości – ostatnie wygłupy przeplatają się z końcowymi napisami.
Dialogi skrzą się chamstwem. Siermiężny humor idzie w parze z seksem, przy którym "Emanuelle" jawi się jak szczyt wyrafinowania. Nieustannie używane rekwizyty to gigantyczne kielichy z czerwonym winem. Najczęściej pojawiający się mebel – małżeńskie łoże z zagłówkiem.
Miałabym kłopot, jak zaklasyfikować produkcję tandemu Saramonowcz – Konecki. To jakby bryk z polskich seriali, przerobionych na skecze. Głębia psychologiczna postaci w stylu plotkarskich brukowców. Aktorzy dostosowują się do poziomu scenariusza i robią, co mogą, żeby powierzone im role przeszły do historii jako najgorsze w ich życiu.
Cztery od dzieciństwa zaprzyjaźnione 30-latki mają rozmaite kłopoty natury sercowej. Gdy nad uczuciem bierze górę chuć, żadna nie ma zahamowań. To przecież nowoczesne kobiety. Temat łóżkowy stanowi motyw przewodni ich konwersacji. Prowadzą je od rana, upijając się drogimi trunkami (patrz wyżej). Kiedy i jak w takim stanie pracują, nie bardzo wiadomo.