[b]Nie ukrywa pan, że scenariusz „Antychrysta” zaczął pan pisać, będąc w głębokiej depresji. Czy film może być terapią?[/b]
Nie. Ale ja nauczyłem się, że człowiek chory powinien się zmuszać do jakiejkolwiek aktywności. Może malować albo robić w piwnicy meble, wszystko jedno. Chodzi o to, żeby rano wstać, a nie leżeć w łóżku, wpatrując się w ściany. Wiedziałem, że jeśli nie zacznę czegoś robić, to popadnę w jeszcze głębszą niemoc. Film zmuszał mnie do przezwyciężenia siebie samego. Włożyłem mnóstwo wysiłku, najpierw żeby pisać, potem – żeby jechać na plan, rozmawiać z ludźmi, podejmować jakieś decyzje.
[b]Można pracować w takim stanie?[/b]
– Widać można. A nawet trzeba. Choć nie jest to łatwe. Czułem się chwilami tak, jakbym za dużo wypił. Byłem niepewny siebie, bałem się, że nie utrzymam w ręku kamery, że nie dam sobie rady z aktorami. Na szczęście oni byli bardzo otwarci i pomocni. Choć nie twierdzę, że moi współpracownicy mieli ze mną łatwo. Mogło być wszystko w porządku, a nagle, gdy dochodziło do jakiejkolwiek trudniejszej sytuacji, wybuchałem. Kiedyś zgasło światło, bo wysiadła elektryczność. Trzeba było poczekać kilka minut, aż przyjdzie elektryk, a ja zareagowałem jak świr, wpadłem w furię. Nie byłem stabilny psychicznie. Dobrze, że ekipa to zniosła.
[b]I rzeczywiście przelał pan na ekran własne lęki?[/b]