W małym meksykańskim miasteczku gdzieś na Jukatanie życie toczy się leniwie i monotonnie. W żarze słońca nikt nigdzie się nie spieszy. Stary człowiek mieszka samotnie ze swoim wielkim psem. Ekspedientka ze sklepu, nastolatka z nieślubnym dzieckiem, marzy, by na chwilę zapomnieć o codzienności i wyrwać się na koncert. Miejscowy drobny złodziejaszek zafascynowany jest Brucem Lee.
Fernando Eimbcke mnoży obserwacje jak z czeskiego filmu. Dialogi są krótkie, bo w spiekocie nikt nie ma siły na rozmowy, a zresztą o czym tu gadać? Jednak ten pozorny marazm kryje małe radości i wielkie tragedie. Tęsknotę za odrobiną ciepła i najprostszą potrzebę zbliżenia się do innych, pokonania własnej samotności.
Młodego bohatera filmu poznajemy, gdy na drodze wylotowej z puebla wpada samochodem na słup. Chciał uciec z domu, ale wraca, by naprawić auto, kupić zniszczoną podczas uderzenia część. Wkrótce się okaże, że próbuje pokonać traumę, bo właśnie umarł jego ojciec.
W ciągu jednego skwarnego dnia chłopak przejdzie szkołę życia. Wieczorem doceni związki i przyjaźnie, jakie jeszcze rano odrzucał. Bo to będzie czas przyspieszonego dojrzewania. Eimbcke czyni mottem filmu zdanie japońskiego pisarza Harukiego Murakamiego "Śmierć istnieje – nie jako przeciwieństwo, lecz jako część życia". Młody Meksykanin z Jukatanu próbował tę śmierć zanegować. Nie przyjąć jej do wiadomości, prześlizgnąć się po niej, udać, że jej nie było. Ale zrozumiał, że się zdarzyła i zmieniła jego życie. Kazała mu stawić czoła problemom, których przedtem nie zauważał. Określić siebie i swój stosunek do świata.
Właściwie chciałoby się zacytować inną myśl Murakamiego: "Tylko z rozpaczy, utraty złudzeń i smutku może narodzić się radość". Tej radości w tym filmie nie ma. Ale jest siła życia i marzeń, a to już dużo.