[link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,334965.html] Zobacz fotosy z filmu[/link]
Kino pierwszy raz zrezygnowało wówczas z konwencji czarno-białych kontrastów: policjanci i gangsterzy mieli i zalety, i wady. Choć prawo zawsze ostatecznie zwyciężało, akcenty tak rozkładano, by widz mógł sympatyzować także z przestępcami.
Podniosła się wówczas fala protestów przypisujących tym filmom demoralizację i afirmację zbrodni. Za sprawą wprowadzonego w 1934 r. tzw. kodeksu Haysa gangsterzy jako postacie pozytywne, czy choćby tylko sympatyczne, na długo zniknęli z ekranów. Wielu z nich ówczesne media uczyniły postaciami legendarnymi: żyli szybko, by się wspiąć na szczyt, i ginęli młodo. Gdy po latach autocenzura producentów zanikła, natychmiast stali się bohaterami filmów.
Jednym z nich był specjalizujący się w napadach na banki John Dillinger (1903 – 1934), długo ścigany i ostatecznie zastrzelony przez agenta FBI Melvina Purvisa (notabene po wyjściu z filmu poświęconego gangsterom – „Melodramatu na Manhattanie”). Rozbójniczej karierze Dillingera i działaniom jego prześladowcy poświęcono sześć filmów. Teraz z jego legendą zmierzył się mistrz kina sensacji Michael Mann („Gorączka”, „Informator”, „Zakładnik”), wykorzystując niedawno wydaną także u nas książkę Bryana Burrougha.
Zrealizowani z ogromnym rozmachem inscenizacyjnym, dopracowani w szczegółach kostiumowo-scenograficznych „Wrogowie publiczni” to kino rzemieślniczo poprawne. Twórcy nie próbują podważyć czy zweryfikować legendy Dillingera. Obsadzając w tej roli Johnny’ego Deppa, który nawet w rolach czarnych charakterów jest niezmiennie sympatyczny, podtrzymują mit dobrego bandyty. Człowieka, który zabijał głównie zdrajców, a jak się wreszcie zakochał, to na zabój. Grająca jego ukochaną oscarowa Marion Cotillard jest w tym świecie zbrodni jedynym atrakcyjnym ozdobnikiem.