„Wszyscy inni” zaczynają się jak bajka. Młoda para wybiera się na tygodniowe wakacje do domu rodziców na Sardynii. Chris jest architektem, ale czuje się zawodowo niespełniony. Gitti pracuje jako specjalistka od marketingu. Są piękni, zakochani. Powinni być szczęśliwi, wydaje się, że mają w życiu wszystko, o czym można marzyć.
Ale to ich szczęście jest w gruncie rzeczy bardzo kruche. Wystarczy drobna ingerencja z zewnątrz, by runęło jak domek z kart. Na Sardynii Chris i Gitti spotykają dawnych znajomych. Sana i Hans – ustabilizowani, pełni mieszczańskiego samozadowolenia ludzie sukcesu, staną się dla nich czymś w rodzaju krzywego zwierciadła. Czy oni też kiedyś tacy będą? Do tego dążą?
Maren Ade nie przestaje swoich bohaterów podglądać. Obserwuje drobne gesty, spojrzenia. Chwile ciszy i gwałtowne wybuchy złości. Chris i Gitti prowadzą ze sobą nieustanną grę, ale przed widzem są całkowicie odkryci. Kamera bezlitośnie demaskuje każdy fałsz, długie, kilkuminutowe ujęcia nie pozwalają im nigdzie uciec. Widzimy, że ich pewność siebie jest ułudą. Naprawdę mają w sobie nieustanny niepokój, nie znają własnych uczuć, nie do końca wiedzą, kim naprawdę są.
Dziewczyna, na pozór władcza i mocna, nieustannie czeka na wyznanie miłości, dowód, że partner ją kocha. Chłopak czuje, że za chwilę będzie musiał pożegnać się z ideałami, zacząć zarabiać pieniądze. Boi się, że zawiedzie narzeczoną i siebie. „Czy jestem dla ciebie dostatecznie męski?” – pyta w pewnym momencie. Nie wie, jak jej
powiedzieć, że nie wygrał ważnego konkursu architektonicznego. Kiedy o swojej porażce powie Hansowi, Gitti poczuje się niemal zdradzona. Oboje, choć są blisko siebie, czują się równie samotni.