Pogrzeb przyciągnął nie tylko okolicznych mieszkańców, ale także ludzi z całych Stanów. W sumie zjechało dwanaście tysięcy osób. Uszczęśliwiony Felix pozował do zdjęć w trumnie.
Z tej historii mogła powstać fabuła pełna niesmacznych gagów. Na szczęście reżyser debiutant miał wyczucie i „Aż po grób” balansuje między komedią a dramatem. Schneider nakręcił ciepłą opowieść o godzeniu się z życiem. Jest w niej trochę romantyzmu, ciut czarnego humoru, tragedia i melancholijny ton.
Główną rolę kapitalnie zagrał Robert Duvall. Jego Felix to odludek, który prawie 40 lat życia spędził na farmie wybudowanej gdzieś w lesie. Ale pewnego dnia wychodzi do ludzi. Odwiedza zakład pogrzebowy i prosi właściciela (Murray), by zorganizował dla niego stypę pogrzebową. Nie wyjawia jednak powodów, dla których chce ją zorganizować.
Burkliwy kabotyn skrywający mroczny sekret – taki jest Felix na początku. Duvall fantastycznie pokazał jego przemianę w człowieka, który staje się coraz bardziej ufny wobec innych. Zdobywa szacunek i sympatię, też u widza. Wreszcie w przejmującym monologu wyznaje dręczącą go winę.
„Aż po grób” to show jednego aktora, ale na drugim planie Duvall ma mocnego partnera. Bill Murray nasyca swoją rolę dyskretną ironią. Sprawia wrażenie faceta, który tyle już w życiu widział, że nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Nawet dziwaczne życzenia Feliksa.